Artykuły

Teatralny mord na Gombrowiczu

Jest w kryminalistyce oraz sądownictwie pewna zasa­da wyrażana dwiema łaciń­skimi sentencjami. Pierw­sza mówi: "Cui bono", dru­ga zaś "is fecit cui prodest", co na nasze przekłada się mniej więcej: Ten uczynił, kto na tym miał skorzystać. Przez sobotni wieczór spę­dzony na widowni Teatru Narodowego można było przypomnieć sobie oba te powiedzenia. Premiera "Iwony, księżniczki Bur­gunda" Zygmunta Krauze­go skłania bowiem do ich zadania.

Czy na przeróbce filigra­nowej konstrukcji "Iwony..." skorzystał Witold Gombro­wicz? Nie, Gombrowicz jest niewinny. Ociosania sztuki o ludziach "nie śmiesznych, ale postawionych w śmiesznych sytuacjach" - jak pisał o swo­im dziele sam autor - podjął się kto inny. Już sam wybór scen ze sztuki, czyli komikso­wy bryk z "Iwony..." nasuwa podejrzenia, a wzmacnia je niezła pamięć. Toż osiem lat temu w Starym Teatrze wi­dzieliśmy już "Iwonę...", któ­ra okazała się być nowocze­sną "Trędowatą".

Pierwszego podejrzanego już mamy - jest nim Grze­gorz Jarzyna, autor adapta­cji dramatu Gombrowicza, która skrojona została me­todą stosowaną przez tego artystę już od blisko dekady. Żeby nie było nudno - ciachnięto z tekstu wszystkie smaczki i subtelności. Jarzy­na jednak wydaje się być tyl­ko wspólnikiem kompozyto­ra. Z drugiej jednak strony - ta adaptacja "Iwony..." to już recydywa Grzegorza J.

Może więc na wystawie­niu "Iwony..." z muzyką Krauzego zyskał sam kompozy­tor? Porzućmy ten trop, jest bowiem mylny. Zygmunt Krauze - jeden z najciekaw­szych kompozytorów star­szej generacji, autor mający już na swoim koncie dzieła operowe - tym razem zapro­ponował muzykę, której grzechem nie jest nawet wtórność. Powrót do trady­cji jest rzeczą chwalebną, o ile nie jest to powrót wyni­kający z bezsilności. To, że po wyjściu z teatru nie zanu­cimy ani jednej melodii, to już trudno. Nikt nam nie po­wiedział, że przyszliśmy na Mozarta. Muzyka stworzo­na przez Krauzego nie przy­staje duchem do przewrot­nego dzieła Gombrowicza. Jest niesłychanie "sieriozna" i tautologicznie ilustracyjna. Być może jedynym ustęp­stwem na rzecz słuchacza są tanga przypominające nieco kompozycje Astora Piazzoli.

Czy więc na prapremierze "Iwony" skorzystała War­szawska Jesień? Raczej nie. Na tym festiwalu prezentu­je się muzykę wymagającą porzucenia dotychczaso­wych przyzwyczajeń. Muzy­ka Krauzego przypomina ra­czej słynną frazę inżyniera Mamonia z "Rejsu" - tę, że lubimy najbardziej to, co już znamy. Kompozytor i festi­wal są więc niewinni. Na pra­premierze "Iwony..." nie sko­rzystali.

Może więc skorzystał reżyser Marek Weiss-Grzesiński? Raczej nie. Wieczór w Teatrze Narodowym, chwi­lowo przemianowanym na operę, był zbiorem najgor­szych sztamp. Tu już nawet nie chodzi o konwencję ope­ry wyeksploatowaną tu aż zbyt dosłownie, lecz o fałsz bijący z tego ustawienia śpie­waków, sztuczne miny, gesty, w których celował zwłaszcza Piotr Łykowski - jako androgyniczny Cyryl przebierają­cy łapkami i robiący demo­niczne miny do złudzenia przypominał słynnego Don Pedra, szpiega z Krainy Deszczowców. Do dziś nie jest jasne, czemu król Igna­cy w drugiej części opery wy­konuje na scenie figury przy­wodzące na myśl ćwiczenia tai-chi. Nie wiadomo, skąd reżyserowi przyszedł do gło­wy pomysł, by słynna scena przyłapania królowej na czy­taniu swych grafomańskich wierszydeł była tylko przy­grywką do wychędożenia jej przez króla. Do niczego zresztą nie dochodzi, bo­wiem król gotowy do dzieła oświadcza nagle "umyj się naprzód", co przeczy Gom­browiczowi i nasuwa podej­rzenia co do fatalnego stanu higieny dworu. Zdumienie budzi jednak scena poprze­dzająca. Oto królowa śpie­wając "nikt nie zna mego ło­na", zadziera kieckę, by za­skoczonym widzom zapre­zentować czerwone majty. No cóż, teraz już prawie nikt nie zna tego łona. Bo cóż to jest 800 osób na widowni? Grzesiński jednak także był tylko wspólnikiem.

A jeśli skorzystał sceno­graf? Wiesław Olko wybu­dował w pierwszym akcie coś, co musiało zdumieć by­walców Narodowego. Oto bowiem wielka scena skur­czyła się nagle do rozmiarów klitki M2. Zabudowano ją atrapą francuskiego ogrodu, a klomby udają pomalowa­ne na zielono konstrukcje, które nawet z daleka wyglą­dają na piankobeton. Po tej gracierni chodzą śpiewacy. Nie muszą zresztą zbyt wie­le chodzić, bo wszystko roz­grywa się prawie na prosce­nium. Szpetota dekoracji jest tak porażająca, że chyba na­wet scenograf zdał sobie z niej sprawę, i korzystając z przerwy w drugim akcie, zmienił ją na zgeometryzowaną dworską salę. Ze sce­ny Narodowego powiało wreszcie jakąś estetyką. Tyl­ko szkoda, że kazano na nią czekać tak długo.

Może więc skorzystali na "Iwonie..." wykonawcy? Są poza podejrzeniem. Monika Lendzion jako Iza i Artur Ruciński, zdecydowanie najlep­si wokalnie i aktorsko w ca­łym tym przedsięwzięciu, zwyczajnie wybronili się - choć zaciekła to była obrona wobec niesprzyjających oko­liczności. Dariusz Machej, czyli król Ignacy, śpiewał partię, która sprawiała wra­żenie, że nie jest napisana na jego głos (zdecydowanie za nisko), za to zaciekawienie wzbudzał kontratenor Piotr Łykowski - czekaliśmy bo­wiem, kiedy trafi we właści­wy dźwięk.

Na "Iwonie" Krauzego nie skorzystała sama Iwona, czyli Kinga Preis. Wybitną aktorkę wykorzystano tym razem jako stojak do prze­stawiania z miejsca na miej­sce. Nie była to niestety Iwo­na ze słynnej inscenizacji Hubnera sprzed niemal ćwierćwiecza ani nawet spo­niewierana Iwona-Stefcia ze spektaklu Jarzyny.

Kto więc skorzystał na tym dziwnym przedsięwzię­ciu? Czy nie był to przypad­kiem sam nowy dyrektor Opery Narodowej, czyli Ja­nusz Pietkiewicz? On to bo­wiem w toaście po premierze zwierzył się z walki, którą stoczył, by ten tytuł wpro­wadzić wreszcie na polskie sceny. Z jego płomiennej przemowy wynikało, że złe poprzednie dyrekcje Teatru Wielkiego od ośmiu lat sabo­towały wystawienie arcy­dzieła. Piękne projekty kultu­ralne "mogą być realizowa­ne dopiero za jakiś czas, gdy niechętni ludzie - wraz ze zmianą politycznych wiatrów - odchodzą z niesłusz­nie im danych stanowisk", to z kolei fragment zeznań na piśmie złożonych przez dy­rektora P. w programie przedstawienia. My oczywi­ście nie wiemy, co to za lu­dzie, zmiany wiatrów to nie nasza sprawa, my zajmuje­my się kulturą, a nie mete­orologią polityczną. Jeśli jed­nak ta "Iwona, księżniczka Burgunda" ma wyznaczać kierunek zmian w Teatrze Wielkim, przedłużamy abo­nament na kablówkę. We francuskim Mezzo co ty­dzień mamy świetną nowo­czesną inscenizację opero­wą. Krauzego-Jarzyny-Grzesińskiego na razie tam nie za­powiadają.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji