Artykuły

Karykatury

To przedstawienie jest zwycięstwem czterech pań, które wzięły w nim udział ciałem lub duchem.

Po pierwsze jest to zwycięstwo aktorskie pani Anny Sokołowskiej, pięknie debiutującej rolą Zosi na deskach najozdobniejszego teatru krakowskiego Zosia w ujęciu Sokołowskiej dlatego jest majstersztykiem aktorskim, że ta naiwna i sentymentalna rólka została zagrana serio i autentycznie w przedstawieniu, które w całości było nie serio i parodystyczne. Tym większa zasługa aktorki, Co - wydaje mi się, że gdyby nie przeciwwaga tej roli, cała reszta, skądinąd ładna i miła, ześliznęłaby się w śmiech pusty na niczym nie oparty.

Drugą panią, która zwyciężyła w tej sztuce jest Renata Kretówna. Dobrze śpiewała i właściwie pojęło swoje miejsce narratorki w tym spektaklu, który właściwie - prowadziła razem pani Haling Wyrodek. Ta ostatnia jednak zbyt przesadnie akcentowała swój dystans do roli.

Trzecią panią, która wygrała to przedstawienie była pani Elżbieta Zechenter-Spławińska, autorka ballad będących komentarzem do akcji sztuki. Ballady te - zgodnie zresztą z duchem poezji pani Elżbiety - były ładne, trafiały w nastrój i dobrze się komponowały z pomysłem całego przedstawienia rozumianego jako ballada o porzuconej dziewczynie w stylu dziewiętnastowiecznym.

Czwartą panią, która zrobiła na mnie doskonałe wrażenie, była nic wymieniona z nazwiska skrzypaczka, pięknie ubrana, cała strasznie śliczna i intrygująca.

Skrzypaczka była częścią orkiestry, która przez cały czas przedstawienia siedziała na proscenium. Orkiestra - jak to na podwórkach dawniej bywało - grała. Dwie dziewczyny śpiewały o miłości studenta i dozorcówny, a z tyłu aktorzy pokazywali to, o czym śpiewały dziewczyny. W tym wszystkim właśnie ta skrzypaczka była centralną postacią, jeśli chodzi o styl. Nie powiedziała ani słowa, grała sobie a skrzypeczkach, ale dla mnie była - jak pomysł ( więc może to zasługa nie jej, a Marty Stebnickiej i Piotra Paradowskiego) - niesłychana. Skrzypaczka dzieliła swoją stylową pikanterię z panią Elżbietą Dankiewicz, grającą na bębnie i śpiewającą sopranem w sposób cudny.

No a teraz pytanie zasadnicze Czy to przedstawienie miało prawo być takie, jakim je reżyser uczynił? Było zabawne, ładne, lekko się je odbierało. Było zrobione z nerwem. Ale przecież ta przeróbka (bo to była dość zasadnicza przeróbka tekstu J. A. Kisielewskiego) całkowicie zatarła znaczenia oryginału.

Czy istotnie sztuk modernistycznych nie da się grać na poważnie? Czy istotnie dreszcz obrzydzenia musi nas przenikać, gdy zaczynamy czytać tych Kisielewskich, Przybyszewskich, Zapolskie? Chyba nie. Powtarzam - reżyser miał prawo do tego, co uczynił i z prawa tego skorzystał w sposób godziwy oraz z dobrym skutkiem. Ale jednak żal mi trochę "Karykatur" sprowadzonych do poziomu "Loli z Ludwinowa" i żal mi trochę tego modernizmu, który widzi się jedynie w wymiarach kabaretowych meloników i kankanowych majtek. Kabaret - rzecz dobra. Tylko i tutaj. musimy pamiętać o tym, iż w epoce "Zielonego Balonika" teksty tam wygłaszane były co najmniej tak dobre, jak współcześnie wygłaszane w "Piwnicy pod Baranami" przemówienia Wieśka Dymnego. Chcę przez to powiedzieć, że chociaż minęło od tamtych czasów trochę lat, to jednak przy dobrym uchu i dobrym wyczuciu historii, znajdziemy w tej epoce nieco więcej niż w znanej piosence "Słomiaaany wdowiec, ileż wdzięku ma ten stan...". A patrząc na ten spektakl, gdy nie było się z czego akurat śmiać (a było często z czego), tak sobie właśnie czasami ze smutkiem myślałem.

Bo jednak ,,Karykatury", chociaż zrosły się z folklorem krakowskim co najmniej tak jak Bracia Gzymsiki czy Lajkonik, nie są jednak tylko folklorystyczną opowieścią. A tutaj trochę tak to wyglądało, jakby wszystkie znaczenia sztuki zostały pominięte na rzecz ogólnego jej tonu. Jakby ważniejsze było to, kiedy się to dzieje od tego, co się dzieje w tej sztuce. Cóż z tego, że poza dokonaniem Sokołowskiej mieliśmy tam kilka doskonałych epizodów aktorskich, że bawili nas, jak zawsze sprawny i dobry Paweł Galia, że pięknie przedstawiły się panie Maria Kościałkowska i Urszula Popiel oraz - już w stylu bardziej farsowym, ale też dobrym - Joanna Bogacka. Dramat przemienił się w obyczajową farsę, chociaż nie był nią w autorskim zamierzeniu. W ten sposób przyszło reżyserowi zapłacić za pomysł całościowy. Trudno - albo jedno albo drugie. Nie można równocześnie robić pastiszu i grać dramat serio.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji