Artykuły

Notatnik recenzenta

Sezon teatralny się zaczął, więc recenzent rusza w drogę. Nie wiedzieć czemu przypomniał mu się z dzieciństwa fragment takiego wierszyka: "... więc Matołek, mądra głowa, szuka swego Pacanowa".

2-10 X - Festiwal Komedii "Talia" w Tarnowie.

W Pacanowie, o ile wiem, nie ma teatru. Ale przez Pacanów przejeżdżam w drodze do Tarnowa, gdzie odbywa się Festiwal Komedii "Talia". Wymyślił go i przez kilka lat organizował Andrzej Pacuła, który był postacią barwną i oryginalną. Piszę o nim w czasie przeszłym, bo choć pewnie cech swych nie zatracił, to w Tarnowie pozostał tylko we wspomnieniu. Ściślej mówiąc: jedni go pamiętają, inni udają, że nie pamiętają. Ludziom, którzy dla swojej społeczności coś sensownego robią, daje się czasami do zrozumienia, że już wystarczy tego dobrego. Festiwal bez Pacuły jednak istnieje. Jakiś czas temu jego organizację przejął Teatr im. Solskiego. Tegoroczna edycja z udziałem także spektakli zagranicznych (ze Lwowa i Preszowa) jest wyjątkowo okazała. Nie przypominam sobie, żebym był na festiwalu trwającym bite dziewięć dni. Dwadzieścia konkursowych spektakli reprezentuje najrozmaitsze typy humoru. Klasycznej komedii w programie jest najmniej, a nawet gdy pojawia się tytuł doskonale znany, np. "Mąż i żona" Fredry, to w inscenizacji Anny Augustynowicz w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku staje się bardziej wariacją niż kanonicznym wykonaniem dzieła (no, nie był to spektakl dla Andrzeja Łapickiego). Bywa też tak, że typowa angielska produkcja farsowa ("Łóżko pełne cudzoziemców" Freemana z Teatru im. Żeromskiego w Kielcach) swym prostym śmiechem wprawia w lekką konfuzję pośród przedstawień, które próbują za-oferować dowcip wyrafinowany (luvenilium permanens wg dziecięcych sztuczek Witkacego w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie) czy nawet liryczny (ładne, pantomimiczne widowisko Józefa Markockiego "Only you").

W tej edycji Talii mamy również minifestiwal teatrów jednego aktora. Do zawodów przystąpili aktorzy młodzi (Marcin Kwaśny z monodramem wg "Nienawidzę" Koterskiego, Dominika Buczek z dyplomowym recitalem piosenek Janusza Grzywacza do tekstów Wiesława Dymnego) oraz mistrzowie. Okropnie nie podobał mi się monodram Joanny Żółkowskiej "Lekcja panny Margaridy". Szacunek wzbudził Jerzy Nowak w przedstawieniu "Babski wybór" wg Tetmajera. Zaskoczenie sprawił Jerzy Stuhr w Kontrabasiście. Pewnie jego występ nie powinien znaleźć się w konkursie, bo mistrzowstwa tego monodramu Stuhr dowodzi już prawie 20 lat. Sam oglądałem go po raz pierwszy gdzieś w latach 80. Bałem się, że teraz spektakl stał się swego rodzaju numerem popisowym, w którym poza popisem właśnie o nic nie chodzi. Tymczasem upływający czas, by tak rzec, odcisnął swoje piętno na przedstawieniu. Kontrabasista po prostu wraz ze Stuhrem się postarzał. Gdy był młodszy, bawił jako nieudacznik, po latach śmiech nabrał gorzkiego smaku, ponieważ bohater Suskinda stał się bardziej samotny, wypalony, przez to wzruszający. A Stuhr już właściwie nie gra, przez półtorej godziny po prostu jest biednym, niespełnionym muzykiem i mężczyzną.

Powodzenie komedii w największym stopniu zależy od aktorów. Marni aktorzy są w stanie położyć najśmieszniejszy tekst. Wielcy komicy potrafią sprawić, że śmiejemy się, gdy tylko kiwną palcem (choć taka łatwość bywa też przekleństwem). Na festiwalu odkrywam charakterystyczną vis comica Teresy Kwiatkowskiej, aktorki Teatru Polskiego w Poznaniu, która w sztuce Mikołaja Kolady "Gąska", wyreżyserowanej przez Karinę Piwowarską, odmalowuje wyrazisty portret zdradzanej żony, zazdrosnej o młodą konkurentkę. Ałła jest obdarzona niemałym temperamentem, więc nie ma co jej znowu tak żałować, tym bardziej że cała historyjka rozgrywa się w środowisku prowincjonalnego teatrzyku, który, jak to u Kolady, staje się symbolem marnego życia bohaterów.

Grand Prix festiwalu zdobył spektakl Teatru im. Mickiewicza w Częstochowie "Skrzyneczka bez pudła". Andrzej Sadowski zabawnie zaadaptował opowiadanie Wiesława Dymnego, celnie oddając charakterystyczny klimat twórczości autora "Monidła". Narrator opowiadania w światku wiejskich stolarzy odkrywa tajemne namiętności, które doprowadziły do zbrodni. Amatorskie śledztwo zaprawione jest szczyptą surrealistycznego dowcipu i melancholijnej obserwacji ludzkich postaw. Aktorzy (Adam Hutyra, Małgorzata Marciniak, Marek Ślosarski) świetnie się znaleźli w konwencji prozy Dymnego. Inscenizacja zalecała się prostotą i jakkolwiek irytują mnie wstawki filmowe w spektaklach teatralnych, to w Skrzyneczce... efekt ten miał sensowne zastosowanie i okazał się autentycznie dowcipny.

Z pewnością cenna jest szeroka formuła tarnowskiej Talii. Choć w przypadku tegorocznej edycji festiwalu trudno pozbyć się wrażenia, że program został skrojony ponad miarę. Różnorodność czasami nabierała cech przypadkowości. Ale w Tarnowie, w tym, jak powiedział przewodniczący jury, Giovanni Pampiglione, najbardziej włoskim z polskich miast, trudy śmiania się było łatwiej znieść.

30 X - "Wyzwolenie" Wyspiańskiego w Starym Teatrze w Krakowie. Reż. Mikołaj Grabowski.

Czytam w programie zapiski Tadeusza Nyczka, w których relacjonuje próby spektaklu. Jak reżyser i aktorzy męczyli się z arcydziełem Wyspiańskiego. "Tekst, tak czytelny i niemal oczywisty jeszcze 20 lat temu, dziś okazał się pełen pułapek." Bo właściwie nie wiadomo, co zrobić ze sprawą narodowej niewoli, a co z dyskusją z romantyzmem (Geniusz-Mickiewicz), nawet nie bardzo wiadomo, jak przedstawić spór "starego" teatru z "nowym". Do tego jeszcze ten jasny i mętny jednocześnie język Wyspiańskiego Próby "Wyzwolenia" były męką zwątpień i bezradności. Aż tu pewnego razu, pisze Nyczek, w scenie z maskami ("zaczęło się to tajemnicze wariactwo, najwspanialsze wariactwo, które zawsze przywraca wiarę w sens teatru) Nagle wszystkie słowa i gesty wróciły na swoje miejsca, teksty zaczęły być ważne, dojmujące, myśli precyzyjne, uczucia autentyczne". Nyczek zarzeka się, że efekt próby nie był jednorazowy. Ciekaw jestem, czy jeśli ogląda od czasu do czasu już gotowy spektakl, to czuje w nim to samo, co na próbach. Bo ja niestety miałem wrażenie, że przedstawienie Mikołaja Grabowskiego pozostało zapisem tej niewiary i niemocy, którą ujawnił krytyk Starego Teatru.

Oczywiście recenzenci krakowscy napadli na Grabowskiego, że kudy mu do wielkiej inscenizacji Swinarskiego. Rozumiem, że siła jej legendy trwa. Ale być może warto na "Wyzwolenie" w Starym Teatrze AD 2004 spojrzeć jako na signum temporis. I szczerze się przyznać: my jesteśmy za słabi dzisiaj, by zmierzyć się z dziełem Wyspiańskiego (dość znamienne jest, że nawet Jerzy Grzegorzewski, który z Teatru Narodowego uczynił Dom Wyspiańskiego, do "Wyzwolenia" nie sięgnął). Ani nie mamy głowy, ani serca, ani talentów. My to znaczy: teatr i jego widownia. Aktorzy mogą co najwyżej recytować swoje kwestie, udając, że coś ich to obchodzi, a widzowie udają, że coś z tego rozumieją. W przedstawieniu Grabowskiego jest tylko jeden moment, dla którego w ogóle warto było je zrobić i warto je obejrzeć. To monolog Jerzego Treli jako Starego Aktora. Powiedziany bez fałszywej deklamacji, z nutą autentycznej, osobistej goryczy. To była gorycz aktora, który grał Konrada w "Wyzwoleniu" i tworzył wielki teatr, a teraz może tylko powiedzieć: jesteśmy niczym. Gdy Trela schodził ze sceny dostał brawa. Ludzie wszystko odczuli.

Po spektaklu poszliśmy z Krzysiem Mieszkowskim na kolację do Loży na Rynku. Niby to jest aktorska knajpa, ale ma niestety nowomodny sznyt. Wódkę sprzedają na czterdziestki, a każą za nie płacić jak za setki. Pogadywaliśmy z Krzysiem o tym i owym, gdy pojawił się Trela. Pogratulowaliśmy mu występu. Zapytał, czy widzieliśmy Ruszkowskiego w roli Starego Aktora u Swinarskiego. "On był naprawdę dobry". Przeprosił, że nie może się przysiąść, bo jest zmęczony, w nocy jeszcze jechał do Warszawy na zdjęcia. Poszedł.

6 XI - "Tamara" Krizanca i Rose'a. Reż. Tomasz Dutkiewicz.

Czasami znajomi spoza tzw. środowiska pytają mnie: na co warto iść w Warszawie do teatru? Takie pytania wprawiają mnie w zakłopotanie, bo często nie mogę służyć własną opinią. Premiery stołeczne oglądam z opóźnieniem albo nawet wcale. Warszawa wali do Narodowego albo do Rozmaitości, a ja w tym czasie jestem w Wałbrzychu albo w Słupsku. Tym razem mogę się jednak pochwalić, że widziałem niedaleko od domu przedstawienie, które pewnie mało kto obejrzy, po pierwsze dlatego, że bilety są horendalnie drogie, a po drugie dlatego, że jest koncertową klapą.

Idąc na premierę "Tamary" do Pałacu na Wodzie w Królewskich Łazienkach przypomniałem sobie, że kiedy 14 lat temu odbyła się prapremiera sztuki w Teatrze Studio, oglądałem z Małgosią Piekut parokrotnie spektakl, ponieważ redakcja "Dialogu" zleciła nam opisanie publiczności. Szła bowiem fama, że przedstawienie jest skrojone dla rodzącej się właśnie polskiej klasy średniej. Media podbijały bębenek snobizmu (sztuka odkrywała niezbyt wtedy u nas znaną Tamarę Łempicką; widowisko oferowało takie atrakcje, jak symultaniczna akcja, którą widzowie śledzili, chodząc za wybranymi bohaterami, a w przerwie teatr serwował kolację). Andrzej Wanat napisał: "Tamara dyrektora Dąbrowskiego (młodszym czytelnikom wyjaśniam, że chodzi o obecnego ministra kultury, a wówczas dyrektora naczelnego Studia - przyp. W. M.) jest z pewnością godnym uwagi zdarzeniem obyczajowo-towarzyskim. Jest sukcesem menażera, nie mającym jednak większego znaczenia w artystycznym dorobku Centrum Sztuki Studio". "Tamara" w pałacu króla Stasia nie jest godna uwagi pod żadnym względem i nie jest sukcesem czyimkolwiek. Na drugą premierę przyszło parę VIP-ów, kilka telewizyjnych gwiazdek, ale wszyscy mieli te same problemy: nogi bolały od ciągłego chodzenia i stania. Nie wiem, czy ktokolwiek z powodu głupawej w gruncie rzeczy konwencji widowiska był się w stanie zorientować, jak mawiała pewna polonistka, o co się w nim właściwie rozchodzi. Tamary w Łazienkach nie w dział chyba Roman Pawłowski, bo dopiero po tym spektaklu mógłby zgromić aktorów Teatru Narodowego (Stenka, Kolberger) za uczestnictwo w czysto komercyjnej chałturze. Wszyscy aktorzy sprawiali zresztą wrażanie, jakby najwyżej tydzień wcześniej się skrzyknęli, żeby popróbować tego biegania po pałacowych salach. Dla widzów pożytek z wieczoru może był tylko taki, że pooglądali historyczne wnętrza, chociaż obrazy króla Stasia w weneckiej willi Gabriela D'Annunzia wyglądały cokolwiek groteskowo. Podsłuchałem jak gospodarz Łazienek, zapytany przez jakąś znajomą mu damę: czy musi i być obecny na każdym przedstawieniu?, odpowiedział: pilnuję, żeby niczego nie pokradli.

12 XI - "Sen srebrny Salomei" Słowackiego w Teatrze Śląskim w Katowicach. Reż. Krzysztof Prus.

Sam fakt, że polski teatr sięga po utwór Juliusza Słowackiego, jest podziwu godny. W końcu tyle jest jeszcze do zagrania sztuk współczesnych o dzieciobójcach, matkobójcach i ojcobójcach. Co prawda, gdy patrzę na repertuar teatru katowickiego, to odnoszę wrażenie, że wystawienie akurat "Snu srebrnego Salomei" mogło być dziełem przypadku. Ot, przyszedł reżyser, zaproponował tytuł, dyrektor się zgodził. W spektaklu Krzysztofa Prusa nie widać bo-wiem żadnych istotnych powodów, dla których reżyser wybrał akurat ten mistyczny dramat Słowackiego. Podejrzewam nawet, że ogromna fala ciepłych uczuć dla Ukrainy, jaką ostatnio w Polsce notujemy, nie podwyższa temperatury przedstawienia. A przecież "Sen..." przypomina z całą ostrością, że kiedyś się tak nie kochaliśmy z Ukraińcami. Tło antagonizmów narodowo-religijnych jednak jakby mniej interesowało twórców spektaklu. Owszem, tworzą symboliczne, ładne plastycznie obrazy (scenografia Marka Mikulskiego), wzmacniają dramaturgię muzyką Góreckiego i Pendereckiego, tylko nie ma emocji w bohaterach sztuki. Ich namiętności albo zamykają się w pustej retoryce, albo nie potrafią się wydobyć z powodu aktorskich nieudolności.

"Sen srebrny Salomei" miał premierę 11 listopada w czwartek. Ja oglądałem przedstawienie w piątek. W sobotę i niedzielę w katowickim teatrze grany jest "Mayday" Cooneya. Ten spektakl na pewno nie trafił do repertuaru z przypadku i bez powodu.

4 XII - "Makbet" Szekspira w Teatrze im. Kochanowskiego w Opolu. Reż. Maja Kleczewska.

Kłopotliwy spektakl. Ambiwalentne odczucia to są moje odczucia po "Makbecie" Mai Kleczewskiej. Zacznijmy jednak od pierwszych wrażeń: siedziałem na przedstawieniu przez dwie godziny z zapartym tchem. Ten spektakl, by użyć powiedzenia znanego również w żargonie teatralnym, bierze za mordę. Niestety zboczenie zawodowe nakazuje, by emocjonalną reakcję widza natychmiast zanalizować i zracjonalizować. I co mi wychodzi? Kleczewska inscenizując "Makbeta" bez historycznego, choćby umownie, kostiumu Ameryki nie wymyśliła. Szekspirów całkowicie uwspółcześnionych w końcu widzieliśmy już bez liku. W opolskim spektaklu Makbeta i Banca poznajemy, gdy siedzą w fotelach przed telewizorem. Jeden ma obandażowaną głowę, drugi - rękę. Gdy zjawi się król Duncan i jego dwór, rozpoznamy już dokładnie co to za towarzystwo: po prostu mafia. Chłopcy z miasta. Jest taka scena w przedstawieniu: po zabójstwie Duncana Makbet i jego kompani siedzą na leżakach i się opalają. Przypomniała mi się scena z filmu dokumentalnego o naszych mafiosach, w którym pokazano autentyczne nagranie wideo, jak Masa i inni bohaterowie III Rzeczypospolitej odpoczywali na plaży Majorki czy równie relaksowego miejsca. Gwoli jednak ścisłości opisu spektaklu trzeba powiedzieć, że typy odmalowane w Makbecie Kleczewskiej nie są portretami z rzeczywistości. Cały bowiem wizerunek świata przedstawionego jest, by tak rzec, zapośredniczony w wytworach kultury popularnej. Na tragedię Szekspira reżyserka nakłada rozmaite klisze, głównie zdjęte z filmów. Na przykład wiedźmy: Kleczewska zrobiła z nich tzw. drag queens rodem z takich obrazów jak np. "Priscilla królowa pustyni". Nad spektaklem unosi się przewrotny duch Quentina Tarantino, nie tylko dlatego, że leitmotivem muzycznym w scenach morderstw jest piosenka Nancy Sinatra z filmu "Killbill". Drastyczność sceny zabójstwa Lady Macduff (jeden z oprawców ją gwałci, następnie morduje jej dzieci, podczas gdy drugi bandyta się onanizuje) jest drastycznością filmową, naturalistycznie konwencjonalną. Jeśli do tego się doda, że Duncan tańczy z charakterystycznymi gestami do piosenki Michaela Jacksona "I'm bad", a również w spektaklu rozbrzmiewa przeżywający drugą młodość przebój Glorii Gaynor"I will survive", to łatwo sobie wyobrazimy, jakimi skojarzeniami budowany jest opolski "Makbet". Kleczewska uruchamia je z niezwykłą łatwością i zręcznością. Ale przecież intencją reżyserki nie jest pokazanie klasycznego dzieła Szekspira w formie przystępnego bryku dla konsumentów kultury masowej - kina, telewizji, gier komputerowych, muzyki rozrywkowej. Reżyserka raczej zastawiła tu na widzów szekspirowską pułapkę na myszy. Inscenizację "Makbeta" Kleczewskiej należy czytać jako protest przeciwko złu, które rozpanoszyło się w masowej wyobraźni. Zło, przemoc we współczesnym świecie nie jest już wedle wyświechtanej formuły Hanny Arendt banalne, przeciwnie - jest widowiskowe, atrakcyjne, często perwersyjne.

Część publiczności, jak słyszę, dała się złapać w pułapkę. Odezwały się głosy oburzenia, w których niestety można wyczuć hipokryzję. Ci, których obrażają rzekomo drastyczne sceny w teatrze, bez problemu łykają je w kinie i w telewizji. Paradoksalnie takie reakcje świadczą tylko o tym, że spektakl trafił celnie w problem.

Przedstawienie może jednak wywołać wątpliwości, ale na zupełnie innym poziomie. Mam wrażenie, że interpretacja "Makbeta" Kleczewskiej dotyka raczej obrazu zła niż jego istoty. W obrazie zła spektakl jest niebywale sugestywny. Ale przecież Szekspir zadaje pytania zasadniczej wagi: skąd się zło bierze w człowieku? Co popycha go, by zabić drugiego człowieka? I jak może żyć ze świadomością dokonanej zbrodni? Kleczewska ryzykując dla wyraźnego przesłania strywializowanie tragedii, utraciła przy okazji jej istotny element: współczucie. Trudno o nie bowiem w świecie mafijnych porachunków. Mimo wszystko czym innym jest mord na łagodnym i wspaniałomyślnym królu, a czym innym na zepsutym Ojcu Chrzestnym. Odkrycie w "Makbecie" głębszych przyczyn pokusy zła oczywiście zależy od tego, jak przedstawiona zostanie para głównych bohaterów. Makbet i Lady Makbet (bardzo dobrze grani przez Michała Majnicza i Judytę Paradzińską) w spektaklu Kleczewskiej nie są tak zdeprawowani, by nie mieć świadomości doświadczanego zła. Reżyserka stara się rozszyfrować złożoność ich wzajemnych relacji, w których, jak się wydaje, istotną rolę odgrywa problem, wydobyty już przez Jana Kotta w jego klasycznej interpretacji "Makbeta": niemożność posiadania potomstwa. W inscenizacji opolskiej Lady Makbet jest nawet w wyraźnie zarysowanej ciąży. Makbet tuli się do brzucha żony. Ale dziecko na świat nie przychodzi. Kleczewska świetnie pokazuje samotność Lady Makbet, gdy wreszcie dostąpi zaszczytów władzy i pozycji. Oto w głębi sceny ukazuje się sala w muzeum czy w galerii, Lady Makbet przechadza się sama, oglądając podświetlone obrazy. Ta scena ma siłę metafory, której niestety zabrakło w finale przedstawienia. Oczywiście jednym z trudniejszych zadań w inscenizacji "Makbeta" jest wprowadzenie lasu birnamskiego. Kleczewska zastosowała tu specyficzny efekt obcości: ze wszystkich zakątków sceny wyłaniają się niczym zombies w horrorach postaci ubrane w mora komandosów i kominiarki na głowach. Otaczają Makbeta, który nim zginie rozpina jeszcze mundury dwóm czy trzem osobnikom. Na ich podkoszulkach odsłaniają się napisy: "las birnamski". To groteskowe ukazanie końca Makbeta (z lekką aluzją do teatru elżbietańskiego, gdzie, jak wiadomo, również napisy informowały widzów np. o miejscach akcji) nie daje szansy, by jego tragedia nawet w obliczu śmierci zabrzmiała tonem serio. Makbet pozostaje bohaterem - prawda, że mocno pokręconym psychicznie - filmu akcji, ale nie człowiekiem, który przegrywa walkę z własnym sumieniem; I jako taki właśnie nie budzi współczucia.

I jeszcze innego rodzaju wątpliwość. Była mowa o tym, że Kleczewska "zapośredniczyła" swojego "Makbeta" w wytworach kultury popularnej. Ale to "zapośredniczenie" jest niejako podwójne. Bo trudno przecież nie zauważyć, że opolski "Makbet" to w gruncie rzeczy typowy spektakl teatru, dla którego wzorem jest niemiecki styl inscenizacji spod znaku, powiedzmy, berlińskiego Volksbühne (tę szkołę widać choćby w znakomitym rozwiązaniu przestrzeni spektaklu, która zagarnia wielką scenę Teatru im. Kochanowskiego od proscenium do najdalszych części zascenia, przy czym nie jest ona zabudowana dekoracjami, a obraz dopełnia gra świateł). Ktoś powie: no i co z tego? Przecież większość naszych wielkich reżyserów, począwszy od Schillera, przez Swinarskiego, na Warlikowskim nie kończąc, w początkach karier wyraźnie zapożyczało się u Niemców. Życzę jednak Mai Kleczewskiej, żeby inspiracje dały jej asumpt do poszukiwania własnego, oryginalnego charakteru pisma. Ma szansę go odnaleźć, bo jej talent jest czystej wody. Tutaj

nie mam wątpliwości.

W następnym numerze ciąg dalszy Notatnika recenzenta. Tym razem pt. Z Gombrowiczem po kraju.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji