Artykuły

Lubię różne teatralne światy

- Teatr stara się nadążyć za szybkim rytmem naszych czasów, za sposobem komunikowania się ludzi - Boris Kudlička opowiada, jak scenografowi pracuje się z różnymi reżyserami oraz o swych pomysłach na dwie najbliższe premiery.

Wszyscy wiedzą, że zawsze pan pracuje w tandemie z Mariuszem Trelińskim, ale ma pan przecież też innego partnera, Keitha Warnera. "Diabły z Loudun" to kolejny wasz wspólny spektakl. Boris Kudlička: Szósty albo nawet siódmy. Osiem lat temu zostałem zaproszony przez Operę we Frankfurcie, by zaprojektować scenografię do "Podróży do Reims" Rossiniego i potem otrzymałem kolejne propozycje. Dzięki nim doszło do spotkania z Keithem Warnerem, naszym pierwszym spektaklem była "Śmierć w Wenecji" Brittena.

Co decyduje o tym, że chętnie pan z nim pracuje?

- Po pierwsze, słucha się go z wielką przyjemnością. Nie tylko wspaniale mówi o swoich projektach, ale posługuje się przy tym piękną angielszczyzną. Od początku też precyzyjnie zna partyturę. Podziwiam go zaś za kompleksowość wizji, jest artystą, który w długim procesie powstania spektaklu musi szybko znaleźć strukturę całości. Dopiero później różne elementy rozwija lub zmienia.

Z nim pracuje się inaczej niż z Mariuszem Trelińskim?

- Tak, choćby dlatego, że z Keithem nie spotykam się tak często jak z Mariuszem, z którym jesteśmy niemal sąsiadami. Poza tym ma kilku scenografów, korzysta z ich różnych doświadczeń i świadomie dobiera do konkretnych projektów. Nasz kontakt polega na ograniczonej liczbie spotkań.

Gdy tymczasem z Mariuszem Trelińskim spektakl rodzi się od podstaw podczas waszych długich dyskusji.

- Tak. A do Keitha jadę do Londynu na dwie czy trzy kilkudniowe sesje, do których staram się być jak najlepiej przygotowany. Przywożę szkice, on niczego nie narzuca, ale też od początku ma pewne własne rozwiązania.

"Diabły z Loudun" to opera bazująca na nieustannych zmianach sytuacji. Taki utwór to wyzwanie czy przyjemność dla scenografa?

- To zadanie niesłychanie pociągające, ale i wyzwanie. Widz może oczekiwać filmowego wręcz montażu scen. Trzeba wymyślić coś, co to umożliwi, a jednocześnie, żeby pomysł nie zaczął nużyć. Gdy pewne rozwiązania - także plastyczne -zaczynamy powtarzać, napięcie spektaklu siada. Tu zaproponowałem rodzaj zdeformowanego domku, który jest zamieszkany przez wszystkie postaci, cały przekrój społeczny. W tym domu religia spotyka się też z polityką. Wymyśliłem dynamiczną, obrotową formę, mam nadzieję, że będzie zaprzeczeniem tego, iż zbyt często używany pomysł w końcu się wyczerpuje.

Czy dziś reżyserzy nie oczekują od scenografów nadmiaru pomysłów? Kiedyś wystarczała jedna dekoracja, na której tle bohaterowie śpiewali.

- Teatr stara się nadążyć za szybkim rytmem naszych czasów, za sposobem komunikowania się ludzi. Ale można też zbudować jedną scenografię dla całego spektaklu, ale napięcie i dramaturgię trzeba wówczas budować, skupiając się na człowieku. Lubię oba te światy. Taka stała przestrzeń może działać wręcz metafizycznie.

Tą zasadą kieruje się pan, przygotowując grudniową premierę z Mariuszem Trelińskim? "Zamek Sinobrodego" Bartóka wymaga stworzenia jednego, sugestywnego obrazu.

- Co więcej, ta opera połączona będzie z "Jolantą" Czajkowskiego, która w spektaklu Mariusza rozgrywa się w jednej przestrzeni. Mamy domek istniejący w wyobraźni, zaznaczony jedynie kilkoma kreskami, a umieszczony w lesie. To świat Jolanty, w który możemy wniknąć. "Zamek Sinobrodego" w ujęciu Mariusza to z kolei thriller, ale również pewna kontynuacja losów Jolanty. Opieramy się na stałych obrazach, ale przenosimy się też do kolejnych zakamarków wewnętrznego świata Sinobrodego.

Czy przygotowując premierę "Diabłów z Loudun" w Operze Narodowej, musiał dokonać pan zmian w scenografii w porównaniu ze spektaklem w Kopenhadze?

- Na szczęście nie, dlatego że Opera w Kopenhadze, która należy do najnowocześniejszych teatrów w Europie, ma scenę o parametrach zbliżonych do warszawskiej.

A "Jolanta" będzie się różnić od wersji, którą z Mariuszem Trelińskim zrealizowaliście na festiwalu w Baden-Baden i w Teatrze Maryjskim w Petersburgu?

- Też nie, zresztą po premierze w Niemczech ta właśnie inscenizacja została zaproszona dalej w świat.

Jakie ma pan jeszcze plany na ten sezon?

- Po grudniowej premierze "Jolanty" i "Zamku Sinobrodego" czeka nas przeniesienie "Manon Lescaut" do Cardiff. A dyrektor tamtejszej Opery, David Pountney, wpadł na pomysł, żebyśmy z Mariuszem Trelińskim w tej samej dekoracji, z pewnymi tylko modyfikacjami zrealizowali również "Boulevard Solitude" Henzego.

Lubi pan wracać do swoich projektów czy też po premierze chce pan o nich zapomnieć?

- Więcej, wręcz staram się od nich uciec. Premiera zamyka okres intensywnej pracy i jeśli czeka mnie kolejny nowy projekt, muszę radykalnie odciąć się od tego, co zakończyłem. Natomiast po kilku miesiącach lubię wejść na widownię i spojrzeć na to, co kiedyś zrobiłem. Zwykle jest tak, że tuż przed premierą ogarniają mnie różne wątpliwości. Spojrzenie z dystansu po pewnym czasie pozwala zweryfikować te rozterki.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji