Artykuły

Po odejściu Mrożka

Czyż może być większe uznanie dla artysty, zwłaszcza artysty słowa, niż wejście do języka potocznego? Niż zmiana statusu nazwiska z nazwy własnej na rzeczownik pospolity, aczkolwiek wciąż pisany dużą literą? Zmarły pisarz miał tę satysfakcję. "To przecież jak z Mrożka!, Mrożek by tego nie wymyślił!" - te wykrzykniki stały się skrzydlate, odkleiły się od autora i jego dzieł, zyskały rangę uogólnienia. Więcej: skutecznie rozbiły pokoleniowe bariery.

Przecież gdy dzisiejszy czterdziestolatek bądź dwudziestolatek mówi o czymś, że jest jak z Mrożka, w istocie nieświadomie powtarza frazę rodziców albo dziadków. Albowiem Sławomir Mrożek na włączenie swego nazwiska między narodowe przysłowia pracował tak naprawdę pół wieku temu. W czasach przez chwilę pełnej nadziei, a potem gnuśniejącej i ponurzejącej gomułkowszczyzny, gdy pisarz był w sile wieku i weny twórczej. Gdy powstawały liczne sztuki (przede wszystkim jednoaktówki), opowiadania, wiersze, rysunki chwytające w zgrabne i nośne formuły całe ówczesne, by tak rzec, życie mentalne. Z jednej strony absurdy i kłamstwa systemu (nie w aspektach ideologicznych, te były pod ścisłą ochroną cenzury, ale w funkcjonalnych jak najbardziej), z drugiej - zadęcia i kompleksy w stosunkach międzyludzkich. Ten pierwszy obszar może symbolizować pamiętny rysunek wybiegu w zoo z wielkim napisem "Słoń" i niewielką tabliczką z boku: "z braku słonia, zastępczo, znaczna ilość królików". Drugi - zasępione oblicze rodaka pytającego: "dlaczego narysował mnie Sławomir Mrożek, a nie Leonardo da Vinci". Ale wypada wspomnieć i sztukę "Indyk" z wiekopomną i stanowczo zbyt rzadko przypominaną definicją polskiej wszechogarniającej "nieochoty", tudzież "Śmierć porucznika", opowieść o bohaterze, który miast dzielnie polec na polu chwały, bezczelnie przeżył, sprawiając kłopot wielbiącym pomniki rodakom. Opowieść, za którą Mrożek mocno dostał po głowie od patriotów dotkniętych jego rzekomym szyderstwem.

Sam pisarz bardzo wcześnie usiłował uwolnić się od łatki humorysty, przylepionej, jak widać, niezwykle solidnym klejem. Już "Tango" ze swoją zgryźliwą tezą, że doktrynerskie normowanie wybujałej anarchii prowadzi prostą drogą do triumfu przemocy i chamstwa, miało - zwłaszcza w finale - poważny, profetyczny ton. Statusowi satyrycznego piewcy polskiej rzeczywistości nie sprzyjało emigranckie oddalenie - wprawdzie z początku na wychodźstwie, by tak rzec, łagodnym, bez zrywania kontaktu z krajem. Gdy jednak w 1968 roku Mrożek potępił w zachodniej prasie agresję Układu Warszawskiego na Czechosłowację, natychmiast trafił na listę cenzuralnych "zapisów": nie wolno było go publikować ani grać. Trwało to na szczęście krótko: jakieś pięć lat. Aliści odwojowany za Gierka przez teatralnych przyjaciół, Erwina Axera czy Konstantego Puzynę, wracał na krajowe sceny już inny.

"Domyślasz się chyba, jakbym ja to samo napisał dziesięć lat temu" - notował w 1973 roku w liście do Puzyny towarzyszącym "Rzeźni". - "Rozbudowałbym "metaforę" do maksimum możliwości, wyciągnąłbym z niej maksymalną ilość sytuacji kontrastowych, konfliktowych, "napięciowych", uniknąłbym tyrad i wykładów wprost, przyprawiłbym maksymalnie groteską i komizmem. Rzecz w tym, że obecnie, kiedy mi ktoś mówi o metaforze, ja nie rozumiem, po co, i pytam: "Dobrze, ale dlaczego pan nie powie mi po prostu, o co panu chodzi". A groteska mnie nudzi i smuci."

Parę miesięcy po tej deklaracji miała powstać jego najważniejsza sztuka spośród tych pozbawionych metaforycznej ornamentyki: "Emigranci". Ale z groteską pisarz nie zerwał ze szczętem. Tyle że używał przynależnych jej środków w innej funkcji, nie pisał już satyr ni parabol, raczej przypowieści czerpiące z wzorów oświeceniowych powiastek filozoficznych. Ciemniejsze w tonie, przesiąknięte nie zawsze oczywistymi niepokojami, melancholijne w stoickich przeświadczeniach o nienaprawialności ludzkich postaw i poczynań. Niekiedy zanurzone głęboko w historycznych, dobrze znanych autorowi okolicznościach, kiedy indziej wyabstrahowane niczym temat filozoficznego roztrząsania na chłodno. Prawie wszystkie spod znaku łagodnej rezygnacji, niczym z tego rysunku, przedstawiającego dwóch Mrożkowych ludzików. Jednego podnieconego, komunikującego wesoło: "Idę w świat", drugiego wlokącego się z opuszczoną głową, podpisanego: "Już byłem". Był szanowany, grany, jego kolejne sztuki szybko trafiały na deski sceniczne. Prapremierą "Ambasadora", conradowską opowieścią o cnocie wierności w brudnej polityce, Kazimierz Dejmek otwierał w 1981 roku swoją dyrekcję w Teatrze Polskim w Warszawie. Parę miesięcy później władza stanu wojennego zdjęła tytuł z afisza. I pozwoliła mu wrócić na ów afisz po wielu miesiącach, gdy uznała, że nieprawomyślny obraz sceniczny już jej nie zagrozi. Nie zagroził. Powoli kończyła się epoka ewokowania przez scenę zbiorowych namiętności - narodowych, patriotycznych, obywatelskich - zakazanych w innych obszarach życia. Teatr jako inteligencki wentyl do upuszczania niezadowolenia tracił swą funkcję; mało komu jego namiastkowość sprawiała jeszcze satysfakcję. Co rykoszetem godziło w język, sposób obrazowania, generalnie w cały kod komunikacyjny, jakim żywiła się dramaturgia Mrożka - także ta bezpośrednio nie dotykająca polityki. Zaczęto mu zarzucać schematyczność, konstruowanie konfliktów "przy ekierce", z obsesyjną dbałością o symetrię sytuacji - a on odgryzał się krytykom wprost ze sceny, choćby we "Wdowach".

Jego dramaturgia starzała się w sposób nieunikniony - jak każda sztuka żywa. W wolnej już Polsce młoda reżyserka odważyła się na stwierdzenie, że "Mrożka nie da się wystawiać, bo pisze całymi zdaniami". Odsądzono ją od czci i wiary; bez końca trwały jeremiady nad głupotą i barbarzyństwem młodych pokoleń nie rozumiejących wielkiego pisarstwa. A przecież Agnieszka Olsten miała sporo racji. W sensie dosłownym: dziś, tak w Polsce jak na świecie, sztuki dramatyczne często niosą w sobie zmaganie z językiem, jakim gada współczesność, z jego rwaniem, skrótowością, z nakładaniem się wypowiedzi na siebie, także z brutalnością sformułowań. Ale i w sensie szerszym: owe" całe zdania" to przecież u Mrożka były wypowiedzi sceniczne nade wszystko ozdobne. Pointy i bon moty obliczone na popis, na śmiech widowni, na brawa przy otwartej kurtynie. Tak się wtedy pisało, żaden wstyd. Dziś to jednak zgrzyta i na przykład Jerzy Jarocki, reżyserując przed czterema laty "Tango" w Narodowym, skrupulatnie oskrobywał tekst z wszelkich tego rodzaju ozdobników. Zostało to skądinąd mocno oprotestowane przez skrajnie konserwatywnych odbiorców, ale innym widzom chyba jednak pozwoliło z pełną, krystaliczną jasnością dostrzec nieprzemijającą moc arcydzieła.

Co zostanie na scenach z dorobku Sławomira Mrożka? Co do "Tanga" nie ma dwóch zdań: nawet najdziksze swawole reżyserskie - a widziałem wystawienie, gdzie Edka grała aktorka, ponieważ, jak twierdził interpretator "postacie Mrożka mają spory problem ze swoją kobiecą stroną" - więc wszelkie wariactwa nie są w stanie zniszczyć bezbłędnej struktury dramatu. A poza "Tangiem"? Wierzę w dramaturgiczny napęd "Indyka", "Garbusa", Zabawy, może "Rzeźni". Zasługują na przeczytanie od nowa, w zmienionej perspektywie, "Emigranci", "Kontrakt" i może przede wszystkim "Portret", napisany jakby nie w porę, a przecież niepokojący. Najważniejsze jednak zda się "Pieszo", sztuka niedoceniona, a zasługująca na najwyższe miejsca w panteonach dramatyczno-literackich. Chwilę temu, żeby obnażyć fałszywie wysoką, dworkowo--szlachecko-inteligencką genealogię narodową, Paweł Demirski z Moniką Strzępką wykopywali z grobu truchło Jakuba Szeli. Równie dobrze mogli - jeśli nie oni, to inni krytyczni koledzy - sięgnąć właśnie po ten niesamowity w swojej skrótowości obraz wielkiej polskiej kadzi błota na wojennych drogach sprzed sześćdziesięciu paru lat, przez które brną emblematyczne figury naszego losu. Ekscentryczny artysta, jakiś Witkacy, albo ktoś witkacopodobny, wcielenie błyskotliwej i przerafinowanej, przedwojennej bohemy, dalej żołnierzyk, pół partyzant, pół bandzior z wielką ochotą strzelania do Żydów, potem tępawy inteligent z pierwszego pokolenia, który ze swoją nauczycielską teczuszką za chwilę obejmie władzę, także wszechbaba, odwieczna mać narodu. W poprzek dudnią widmowe transporty, co wędrowcy kwitują kwestią-kluczem do całej powojennej mentalności: "my jechali, a ich wieźli". Potem nad głowami lecą czerwone samoloty. A cały ten tygiel, z którego my wszyscy, wprost i bezpośrednio, wbrew temu, kto i jak chciałby sobie tę przeszłość odrzynać, amputować, liftingować - cały więc ten tygiel obserwują z dystansu ojciec i syn. Ojciec plebej, wiejski stoik, sceptyk i realista, syn - chudzielec, z ptasim nosem i w okrągłych okularkach, tych samych, które znamy z wczesnych zdjęć autora" Półpancerzy praktycznych", "Policji" i "Tanga".

Jest jeszcze co oglądać przez te okulary.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji