Składam kornie ciebie gwoli...
Najpierw wyrywki z artykułu Andrzeja Wajdy zamieszczonego w programie do "Zemsty" krakowskiej, a mającego wszelkie znamiona manifestu: "[...] prawdziwą europejską tradycją jest teatr SŁOWA. Sofokles, Shakespeare, Czechow są autorami teatru pisanego, który jest nieśmiertelny i wieczny"; "teraz znów do teatru powraca Autor, a wraz z nim żywe wcielenie jego słów, Aktor". I wreszcie: "ta "Zemsta" jest dla mnie próbą teatru nie tyle nowego, co innego. Teatru, któremu właśnie dziś chciałbym razem z Wami służyć".
Teatr słowa i aktora - to przecież właśnie postulat, z uporem powtarzany od pewnego czasu przez część publiczności i krytyki mającej, jak Wajda, nadzieję, że: "Sezon szalonych inscenizacji i teatru robionego przez inscenizatorów powoli mija". A gdy wybitny twórca zapowiada, iż ten właśnie oczekiwany typ teatru będzie budował, to życzenie owo zdaje się już na dobre realizować.
A więc - "Zemsta" Andrzeja Wajdy.
Gdzie i kiedy rozgrywa się akcja tej "Zemsty"? Dzieje się, by użyć znanego określenia Jarosława Marka Rymkiewicza, w czasie szlacheckim i przestrzeni szlacheckiej; okoliczności nie określa się drobiazgowo realiami. Dekoracje, kostiumy odwołują się do naszych przyzwyczajeń mitycznych, kształtują taką rzeczywistość plastyczną, o której wiemy, pamięcią zbiorową, że zaludniała ją szlachta. Czyli, po prostu, akcja "Zemsty" Wajdy dzieje się dawno temu, w zamku na wsi.
Scenografia Krystyny Zachwatowicz jest oszczędna, funkcjonalna, nie tworzy ani wyraźnego dystansu, ani nie ma skłonności do budowania iluzji; operuje raczej znakami umożliwiającymi ogólną orientację.
Pokój w zamku Cześnika (czy Klary), z niezbędnymi w rozwoju zdarzeń sprzętami, objęty poziomym, rozciągającym się na trzech ścianach malowidłem, sławiącym wielkość oręża polskiego. Później podwórze, ze szczerbatym murem, pośrodku sceny, baszta Rejenta, z boku fragment Cześnikowej posiadłości z oknem. I komnata Rejenta, także skromna, z usytuowaną w głębi wieżą ze sceny bijatyki. Przy zmianach dekoracji zasuwa się biała kurtynka, sięgająca mniej więcej do połowy wysokości sceny, więc publiczność - co jest jakby podkreśleniem umowności - dostrzega wyjeżdżające za kulisy elementy; na tle owej kurtynki, w trakcie zmian, akcja toczy się dalej.
Taka scenografia jest raczej obojętnym, neutralnym tłem zdarzeń. A zatem intencją autorów spektaklu była chęć skupienia całkowitej uwagi widowni na rzeczywistości, stworzonej przez charaktery, emocje, postaci i ich wzajemne relacje. Warunki zostały tak ukształtowane, by tekst "Zemsty" mógł zabłysnąć najjaśniej, a udział znakomitych aktorów stwarzał szansę obejrzenia rozmaitych interpretacji figur fredrowskich - przedstawienie ma, jak wiadomo, kilka obsad.
Skoro więc aktorzy wysunięci zostali w tym spektaklu na plan pierwszy - przejrzyjmy katalog ról.
W obu przedstawieniach, które oglądałam, Cześnika grał Jerzy Bińczycki. Był to Cześnik zapalny, jowialny, szlagoński. Wiódł się gdzieś z tradycyjnej, rzewnie akceptowanej, rodziny upartych, krzepkich krzykaczy, co swojego nie darują. Jednym z niewielu, ale zasadniczym mankamentem tej roli, było to, że Bińczycki zbyt często zapominał tekstu; a to we Fredrze, jak wiadomo, ma straszliwe skutki, niweczy potoczystość, płynność wiersza, rytm scen.
Dwóch różnych Rejentów grali Andrzej Kozak i Jerzy Trela. Bohater Kozaka był taki, jakim przyzwyczailiśmy się widzieć Rejenta - lisi, chytry, podstępny; natomiast postać stworzona przez Trelę stanowiła raczej replikę niż przeciwieństwo Cześnika. Był to Rejent karmazynowy, dumny sobiepan, który prawnych kruczków używa na równi z szablą, a nie - zamiast niej. Wacław Krzysztofa Globisza był (w obu spektaklach) synem szlacheckim, co bawi się w romantycznego panicza we fraczku, układa miłość według modnych romansów, a tekstu gorących deklaracji nauczył się z książki, którą na wszelki wypadek nosi przy sobie. Klary (Beata Malczewska, Monika Rasiewicz), obie dosyć blade, cierpliwie poddawały się tym pomysłom Wacława, a nawet odpowiedzi na oświadczyny posłusznie nauczyły się z jego ulubionego dziełka (Wacław przepowiada sobie po cichu kwestie Klary). Gdy po duecie miłosnym następuje pocałunek - młodzi, manierą hollywoodzką, zasłaniają się parasolem. Co zdaje się dodatkowo podkreślać sugestię, że Wacław jest kpiną z wiecznego typu kochanka-kabotyna, a także z pewnych konwencji lirycznych.
Papkinów widziałam dwóch, całkowicie do siebie niepodobnych. Ten Jerzego Radziwiłowicza był raczej marionetkowy, komiczny komizmem dalekim od wszelkiej realności, sprawiał wrażenie precyzyjnie skonstruowanego mechanizmu. Capitano. Papkin Jerzego Stuhra to Papkin bardziej żywy, cwaniak-nieudacznik, pochodzący, jeśli można się posłużyć anachronizmem, z lumpenproletariatu. Stuhr zaopatrzył swą postać w tyle min, grymasów, grepsów, że nie zdarzyła mu się chyba ani jedna pusta chwila. Obaj, i Stuhr, i Radziwiłowicz, byli Papkinami, którzy o ową dworskość, bez przerwy przez bohatera w rozmaity sposób podkreślaną, nawet się nie otarli. Obaj od początku do końca zmyślali; Radziwiłowicz wysnuwał swe opowieści z konwencji teatralnych, Stuhr - z mitomańskich skłonności parweniusza.
I jeszcze dwie Podstoliny: Teresy Budzisz-Krzyżanowskiej - wiedząca, czego chce, trzeźwa, Anny Dymnej - opętana płcią kokietka. I jeszcze Dyndalski Wiktora Sadeckiego, zmarniała kopia Cześnika, całkowicie poddany i oddany swemu panu, lecz zdolny do odruchów godności, jak w scenie z Rejentem.
Widać jasno, że podwójnie obsadzone czołowe role bardzo się od siebie różniły. Dlaczego więc nie piszę, kto z kim grał? Mogłoby się przecież wydawać, że odmienność potraktowania postaci wynikła z tego, iż miały powstać różne "Zemsty" - zależne od tychże aktorskich interpretacji. Ale chodzi właśnie o to, że zmiana aktora nie wpływała na zmianę kształtu świata scenicznego, bowiem tego świata - w ogóle właściwie nie było.
"Zemsta" jest wprawdzie komedią, ale nie znaczy to wcale, że namiętności, które maluje, nie są namiętnościami serio, godnymi wiary. Przeciwnie - istota tej sztuki polega na prawdzie uczuć. Nie tyle może uczuć Wacława i Klary, choć i tych także - ale na prawdziwości pasji antagonistów, czy choćby pragnień Podstoliny. Zatem - co z tego wynika - na rodzaju więzi, które łączą ze sobą poszczególnych bohaterów. W krakowskich spektaklach więzi między figurami nie istniały - wyjąwszy poziom podstawowy: płynącą z układu tekstu konieczność komunikowania się. Sądzę, że głównym powodem takiego stanu rzeczy było to, iż niemal każda postać wywodziła się z innej rzeczywistości, z innej struktury teatralnej, literackiej, obyczajowej. Przykładem może najwyrazistszym są tu Klara i Papkin w scenie oświadczyn. U Fredry w tej scenie toczy się gra. Ale do gry potrzebne są dwie strony, zaś oba krakowskie Papkiny zostały tak zinterpretowane, iż dziwi ochota Klary, by choćby zakpić z takiej kukły czy z takiego nieudacznika. Jej sprytna, przekorna odprawa nie jest w żaden sposób uzasadniona postacią przeciwnika. Papkinom z obu spektakli Klara mogłaby równie dobrze rzec krótko "won!". Kwestie jej w przedstawieniu sprowadzone są do poziomu dowcipów werbalnych; bierze się to stąd, iż nie ma żadnej wspólnoty zaplecza, doświadczeń, obyczajów pomiędzy takimi Papkinami i Klarą - szlachecką córką. A przecież u Fredry Papkin jest wprawdzie figurą żałosną, ale wywodzącą się z tego samego świata, jest tego świata zrozumiałym i nieodłącznym elementem.
Dodajmy tu jeszcze choćby Wacława z parodii czy Cześnika ze starej gawędy, a okaże się, że na scenie panuje - bałagan; postaci chodzą po rozmaitych, niezależnych od siebie, podłożach.
Przedstawienie zaś staje się galerią wiszących, jedne obok drugich, osobnych portretów, recytowaniem, cóż, że niekiedy znakomitym, poszczególnych partii.
Powróćmy do deklaracji Wajdy: teatr słowa i aktora. Chodzi w niej o tekst odczytany z pełnią dobrej wobec autora woli, tekst wykonany przez lojalnego, sprawnego, rozumiejącego aktora - wszystko to prawda. Ale owo pojęcie składa się z trzech członów jeśli teatr słowa i aktora nie ma być tylko deklamacją, niechby i najświetniejszą, ten tekst i ten aktor muszą być osadzeni w świecie stworzonym zgodnie z przesłankami wytropionymi w sztuce (zakładając chętne poddanie się reżysera dramatopisarzowi). Powinien to być świat spójny, autonomiczny, wyraźnie w teatrze istniejący, budujący w ciągu wieczoru jakąś rzeczywistość. Bo w końcu słowa nie istnieją tu same dla siebie, wzniesiona z nich została konstrukcja dramatyczna.
I sprawa następna. Wajda powołuje się na Petera Steina, formułując swe credo w programie. Tylko że Stein mówił także: "Nie interesuje mnie wspominanie dla samego wspominania", "wspominanie jest kluczem do teraźniejszości i przyszłości. Skąd pochodzę, kim jestem, dokąd zmierzam". Z tego zaś, co napisał Wajda, można by sądzić, iż obawia się, że każde wystawienie "Zemsty" z jakimś zamysłem, w jakimś celu, zabije jej komediowość - pisze bowiem ironicznie, iż "zwykliśmy oglądać Zemstę na scenie w jakimś szczególnym kontekście: społecznym, politycznym lub narodowym i nie możemy cieszyć się z tego daru nieba czystą radością", i dalej: "Zemsta" jest dla mnie cudownie bezinteresownym arcydziełem teatru i w tym sensie darem boskim. Taką właśnie chciałbym ją widzieć na naszej scenie". Lecz "bezinteresowność" nie powinna być rozumiana jako synonim "pustki", zaś kontekst nie musi być wyłącznie "społeczny, polityczny czy narodowy"; nie tylko poprzez taki kontekst można nawiązać kontakt z teraźniejszością.
Można poprzez "Zemstę" mówić o uczuciach, które nie są obce współczesności, o zachowaniach, typach ludzkich, rodzajach związków i pewnie o wielu innych jeszcze sprawach - bo konstrukcja dramatyczna nie została zbudowana tak sobie, po nic; były jakieś przyczyny, dla których powstał ten właśnie, konkretny kształt. I rzecz polega na tym, by powiedzieć publiczności, jakie to były przyczyny, a także powiedzieć jej, dlaczego owa budowla warta jest ciągłego przypominania. Dlaczego stanowi jeden z tych fragmentów przeszłości, których nie wolno lekceważyć.
Dość paradoksalny jest fakt, iż to spektakl Wajdy stwarza potrzebę mówienia o tych oczywistościach. Bo właśnie Wajda zawsze wiedział dokładnie, co ma widowni do przekazania, po co jakiś dramat wystawia, jakąś prozę uscenicznia.
To Wajda, wyrabiając czasem z tekstem rzeczy, zdawałoby się, przedziwne, pozostawał przeważnie wierny intencji autorskiej, wizji świata w czyimś dziele zawartej i umiał, jak umie niewielu, dać sugestywny obraz tej wizji.
Krakowska jego "Zemsta" sprawia wrażenie, jakby miała być pokutą za tamte bujne, pełne znaczeń, premiery. Pokornym aktem wiary samowystarczalność sceniczną geniusza-dramatopisarza. A choć buta i poczucie wyższości wobec dzieła nie są najlepszymi, czego uczy doświadczenie teatralne, doradcami reżysera, to i sam pietyzm, jak widać, nie wystarcza.