Artykuły

Komedio-dreszczowiec

Recepty na dobry "kryminał" oczywiście nie znam. Zna ją mo­że jedna starsza pani na Wys­pach Brytyjskich, a także (choć nie zawsze) również niemłody pan mieszkający w Szwajcarii. Niewykluczone, że na listę ową można wpisać jeszcze trzy, czte­ry nazwiska. A przecież literatu­ra kryminalna, która, nawiasem mówiąc, od dokonań klasyków - Conan Doyle'a czy Edgara Wallace'a - przeszła rozliczne meta­morfozy, pod każdą niemal sze­rokością geograficzną, jest towa­rem "chodliwym" i poszukiwa­nym.

Nie znając recepty, mogę wszelako wskazać elementy prze­sądzające o powodzeniu lub klęsce. A więc zwarta fabuła, ostro zarysowany konflikt, wartka akcja ożywiana od czasu do czasu kolejnym zabój­stwem (co zresztą nie jest nie­zbędne), nastrój, wreszcie nagła wolta, w finale uwieńczona za­skakującą pointą. I wszystkie te warunki "Bezsenność" Lucille Fletcher wydaje się spełniać. Jest wszelako jedna jeszcze że­lazna zasada. Odbiorca musi być równie "mądry" jak nadawca (autor a w naszym wypadku także teatr). Nie można "spraw­cy" wyciągać "z kapelusza". Czytelnik (widz) winien być partnerem równoprawnym. Mam więc żal i do reżysera i do jed­nej z pań, że choćby delikatny­mi aluzjami, króciutkimi "fle­szami" nie zasygnalizowały nam na jakiej płaszczyźnie gra się toczy. Sam rekwizyt na wstępie to za mało, niezbędne są jakieś sugestie aktorskie. Więcej po­wiedzieć nie mogę, obowiązuje lojalność wobec przyszłego wi­dza.

Skoro zaś mowa o wątpliwo­ściach dotyczących realizacji, niezbyt mi odpowiada zbyt głę­boki chwilami "przechył" w kie­runku komedii (choćby, ale nie jedynie, reżyserskie ustawienie postaci Vanelliego).

A przecież chciałem chwalić Marię Straszewską za reżyserski zamysł, za więcej niż niezłe tempo (choć zwłaszcza w począt­kowych sekwencjach części dru­giej można było bardziej ołów­kiem popracować), za sporo zgrabnych pomysłów inscenizacyjnych, za klimat, za - mimo zastrzeżeń - budowanie nastro­ju. Cokolwiek bowiem nie zosta­łoby powiedziane, sukces "Bez­senności" jest też, może nawet przede wszystkim, sukcesem re­żysera.

Marcin Wenzel bowiem i ostat­nią (pozornie banalną) scenogra­fię swoją może zaliczyć do osiągnięć, co najmniej interesują­cych, a to już stwierdzić pozwa­la, że ostatni sezon był okresem jego artystycznej prosperity.

W tej sytuacji najwięcej - nie zastrzeżeń może ale na pewno wątpliwości - budzi wykonaw­cza warstwa przedstawienia. By­ły to bowiem propozycje aktor­skie w sumie przyzwoite, niewie­le jednak ponad to; aktorzy ci zaś przyzwyczaili do pełnowar­tościowych kreacji. Iga Mayr (Helena) zagrała rolę ostro, eks­presyjnie, tym razem jednak by­ła to ekspresja nieco monoton­na. Bogusław Danielewski miał w Johnie momenty "przestoju", w których się gubił, natomiast Irena Remiszewska (Blanche) w tych samych scenach, za mocno chciała "dopowiadać".

Dlatego zapewne - w moim przynajmniej odczuciu - naj­bardziej "sprawdzili się" - Jad­wiga Ziemiańska (Helga) i Zyg­munt Bielawski (Pan Appleby). Niewykluczone, że cudzoziemiec na scenie jest samograjem, ale Ziemiańska tchnęła w rolę ja­kąś indywidualność, zaś Bielaw­ski (poza "sceną frakową", zbyt mocną) był i charakterystyczny i wewnętrznie prawdziwy.

W epizodach: Andrzej Gazdeczka (Vanelli), Ferdynand Matysik (Walker), Zdzisława Młod­nicka (Tracey Lake) i Tadeusz Kamberski (Sam Thoms). Nieza­leżnie jednak od reżyserskiej koncepcji bardziej przypadli mi do gustu, Tadeusz Kamberski i Ferdynand Matysik.

W sumie więc mimo wątpli­wości i zastrzeżeń ostatnia pre­miera sceny kameralnej nieźle relaksuje. A "kanikuła" w teatrze ma swoje prawa.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji