Dom, który nie jest...
W lekturze "Dom" Davida Stareya kojarzył mi się z Sartrem. Ściślej: ze sztuką "Przy drzwiach zamkniętych". Z modyfikacją sartrowskiej tezy: "piekło to inni", na "inni to czyściec, piekło tkwi w nas"... Ze sceny tekst zabrzmiał jednak inaczej i niejako wykluczył filozoficzne (czy tylko filozofujące) ambicje Stareya. Pod znakiem zapytania, postawił także domniemanie krytyki angielskiej, że mamy oto do czynienia z wielką metaforą, że ten dom to Anglia. ,,Dom", jak mi się teraz wydaje, jest po prostu sztuką o byłych ludziach, o ludziach wrakach, nieudacznikach, będących zresztą produktem określonej epoki, bardzo konkretnej cywilizacji...
I oczywiście sztuką o domu, który nie tylko nie jest twierdzą (by odwołać się do sławnego "my home is my castle"), który także nie jest domem, choć rodzi o prawdziwym domu tęsknoty, a przez to właśnie eksponuje człowiecze klęski, tragedie i kompleksy. I rzeczywiście nie jest najważniejsze czym naprawdę jest ów dom.
Przedstawienie trwa około 120 minut. Dziś, gdy w dwie godziny (z niewielkim ułamkiem) grywa się Szekspira, trochę to długo, zwłaszcza, że i ranga nie ta. Nie mam zresztą pretensji o świadome i sensowne zwalnianie tempa. Rytmy te eksponują bowiem atmosferę nudy i beznadziei. Można było natomiast bardziej energicznie ingerować w tekst, w cieknący bezładnie (choć świadomie) potok słów. I to jest podstawowe zastrzeżenie pod adresem reżysera. Drugi zarzut jest już zupełnie szczegółowy - a można to jeszcze naprawić - idzie o piosenkę z magnetofonu, która - jeśli rozumiem - miała być ironicznym komentarzem, kontrapunktem, jest zaś tylko obcym, niepotrzebnym wtrętem. Minimalne to wątpliwości, jeśli przypomnieć, że mamy do czynienia z reżyserem młodym i niedoświadczonym. Przywilejem młodości (z którego dyplomanci korzystają czasem bez opamiętania) jest burza nieuporządkowanych pomysłów. Konsekwencja, skupienie, zrozumienie i pokora wobec literatury jaką demonstruje Wiesław Górski, wydaje się więc szczególnie cenna, pozwala też uznać to przedstawienie za jedną z najlepszych, najbardziej dojrzałych prac dyplomowych, jakie mieliśmy okazję oglądać w ostatnich latach we Wrocławiu.
Prawdą jest, że teatr zabezpieczył debiutantowi optymalne warunki - oddelegował aktorską czołówkę, zapewnił współpracę z utalentowanym scenografem - Kazimierzem Wiśniakiem, prawdą jest także, że reżyser potrafił te atuty wykorzystać.
Bardzo oczywistym walorem przedstawienia są fascynujące szpetotą dekoracje Wiśniaka. Cała piątka aktorów zasłużyła na oklaski, których zresztą nie szczędziła im niepremierowa publiczność. Właśnie, ze względów osobistych nie widziałem nocnej niemal premiery, oglądałem drugie (w opinii ludzi teatru - najsłabsze) przedstawienie, na domiar złego popołudniówkę (powiadają aktorzy - nie ten rytm, brak pełnej mobilizacji - chyba mają rację) a przecież także aktorska warstwa przedstawienia wydała mi się interesująca. Gdyby trzeba było prowadzić sportowe klasyfikacje pierwsze miejsce wśród równych przyznałbym Idze Mayr (Kathleen) za bardzo drapieżne i jak zwykle pełne ekspresji aktorstwo. Niezwykle charakterystyczna (w dobrym tego słowa pojęciu) była też Irena Remiszewska (Marjorie). W reżyserskim ustawieniu panie zdecydowanie dominują nad swymi męskimi partnerami. Mężczyźni są jakby ściszeni, nakreśleni (z wyjątkiem Alfreda) delikatniejszą kreską, tym większej wymagało to więc precyzji aktorskich środków wyrazu. Tym większa przeto zasługa wprowadzającego w klimat opowieści Bogusława Danielewskiego (Harry) i Igora Przegrodzkiego, który swego Jacka wystudiował w każdym najdrobniejszym szczególe. I wreszcie bardzo dzielnie sekundujący wymienionym, choć posiadający mniejsze możliwości tekstowe Adam Dzieszyńskl (Alfred). Pięć ról, pięć propozycji aktorskich sporego formatu.
W sumie więc dobrze zagrana i sensowna prezentacja współczesnej dramaturgii angielskiej, wyrosłej z kręgu "gniewnych", ale przecież własnej i oryginalnej. Nie jestem pewien czy widowisko stanie się frekwencyjnym sukcesem, wiem jednak, że w pełni na to zasługuje.