Artykuły

Opera za trzy grosze

Jak zagrać "Operę za trzy grosze" w 1970 roku? Jako tragifarsę, burleskę, balladę? I czy jej manifest: "Erst kommt das Fressen, dann kommt die Moral" jest nadal aktualny?

Wiemy bowiem przecie, że brzuchy niektórych warstw społeczeństw kapitalistycznych dawno są pełne, a moralność, jakkolwiek by ją oceniać - daleka jest od ideału. Do kogo więc ta mowa? Czyżby sztuka ta, największy w latach przedwojennych, ogólnoświatowy sukces Brechta i Weilla zupełnie się zdezaktualizowała?

Niełatwo dać odpowiedź jednoznaczną i krytyk zawsze będzie tym ostatnim, który ma prawo ferować sądy ostateczne. Zadecyduje bowiem zawsze teatr. A ocena jego będzie tym celniejsza, im lepszy to teatr. Tylko, czy rzeczywiście Brechtowska opera potrzebuje aż tak miarodajnej cenzury? Na pewno. Bo to sztuką o wyraźnie określonej tendencji społecznej, która od czasu jej prapremiery w teatrze am Schiffbauerdamm inaczej musi być interpretowana.

Jest to powiastka filozoficzna, która choć wyrosła na glebie kapitalistycznej dżungli ma walory ponadczasowe i ponadustrojowe.

Komparsi MacMajchra obrabowują grube ryby mieszczańskiego światka, naturalnie czynem tym nie zmieniają rażąco proporcji podziału dochodu społecznego, a ich pryncypał nie przypomina nam Villona. Kumoterstwo między bandytą a komisarzem policji nie ma miejsca nigdy tylko w kryminałach Simenona. Nic to zatem nadzwyczajnego w znanej nam historycznie patologii życia społecznego, zwłaszcza jeśli przypomnimy sobie gangsteryzm na modłę amerykańską i włoskie mafie. MacMajcher i jego kompanija to naiwne i swawolne uczniaki w porównaniu do tamtych wyspecjalizowanych, przestępczych gangów. Złodziejaszki więc Brechta to zepsute i złośliwe jakby marionetki alegorycznego krajobrazu społecznego. Właśnie alegoria - jest pojęciem najtrafniej przystającym do tej sztuki Brechta. A sam MacMajcher - Macheath jest może Anty - Don Kichotem swej profesji, człowiekiem, który musi kraść i kochać potem sprzedajne dziewczynki, aby zachować niezwykle rzadką i podziwianą pozycję społeczną głośnego rzezimieszka. Profesja Majchra jest więc sztuką akceptowaną społecznie, tak samo jak przedsiębiorstwo żebraków Peachuma. którzy nie okradają wprost, ale wyłudzają,

MacMajcher i Peachum to okazy muzealnej dziś galerii figur społecznych, alegoryczność jednak ich jest nieśmiertelna. Za czasów młodzieńczych Brechta fizjonomie Majchrów i Peachumów były prostoduszne. Karało ich, ale i chroniło i niekiedy nawet ułaskawiało prawo burżuazyjne, a w przypadku np. Majchra łaska monarsza. Korzystali więc jakby z przywilejów bajki.

W ogóle cała ta Brechtowska opera brzmi dzisiaj jak bajka. O czym? Ano, o pewnym zbójniku, który chciał być też molierowskim Don Juanem i ma już prawie kilku Sganarelów. Ma też swój wdzięk, nonszalancję i monotonnemu pejzażowi społecznemu Londynu dodaje tak pikantnej kanciastości. Wieszać go? Ależ szkoda byłaby wielka. Po jego powieszeniu znów byłoby nudno. A Peachum? Czyta wiernie biblię.

I wyczytał w niej, że ludzie lubią oglądać kaleki i dawać jałmużnę. Taka bowiem manifestacja litości poprawia ich moralne samopoczucie. Dlaczego więc nie można by było skomercjalizować aktów miłosierdzia, handlując nimi? Tu Peachum jest w zgodzie z zasadami klasycznej angielskiej ekonomii politycznej od Smitha do Johna Stuarta Milla i Marshalla, uwzględniając żelazne prawa popytu i podaży, także w zakresie tzw. dóbr niewymiernych, jakim jest ludzkie uczucie.

A to uczucie moralne nadal musi się jeszcze gimnastykować pod wpływem prozaicznej walki o byt, choćby o lepsze stanowisko, rangę, prestiż, większa wygodę, obfitsze i różnorodniejsze jedzenie, oglądanie większych połaci niebieskiego nieba, wody, lasu, gór... Ustrój nasz poprzez egalitaryzację wielu świadczeń społecznych jak np. lecznictwo szpitale, szkoły, a także regulację rozdziału dochodu narodowego, dotowanie różnorodnych dóbr -kulturalnych, jak np. teatru, muzyki, wpływa humanizująco na psychikę społeczną ludzi. Ale czy ma to oznaczać, że stali się oni już pokornymi barankami wpatrzeni tylko w twarz dobrego pasterza? Na pewno nie. Opowiadano mi niedawno, jak to w pewnym znanym naszym kurorcie wybudował sobie okazałą willę wielki prościuch, który pobierał pono kiedyś łapówki od okolicznych chłopów dostawiających w ramach kontyngentu żywiec lub zboże. Willa naszego dorobkiewicza prosperuje znakomicie. Odnajmują w niej pokoje znani artyści i profesorowie uniwersytetów, córki zaś właściciela uprawiają zagraniczne wojaże, a jedna z nich, intelektualizująca, ma nawet dość ostre starcia ideologiczne z papą, zupełnie jak z panią Warren w sztuce Shawa...

Te wszystkie myśli przyszły mi do głowy po wyjściu z Teatru Narodowego, gdzie w zastępstwie Adama Hanuszkiewicza reżyser Jan Maciejowski poużywał sobie na Brechtowskiej "Operze za trzy grosze". A poużywał żwawo. Aktorzy przemieniają się w operowych śpiewaków albo w tancerzy, są skoczni, rozświegotani, robią miny do siebie albo do publiczności, czyli demonstrują nowoczesną śpiewogrę, albo jak to obecnie modnie się nazywa - musical. Co prawda dosięga ich zemsta kolegów z pobliskiej Opery, tylekroć krytykowanych już w historii tej sztuki za brak aktorskiej swobody i sztuczną pozę. Ale, nie bądźmy pedantami, bo aktorzy pod batutą Maciejowskiego wcale dobrze radzą sobie ze śpiewaniem, a songi Polly - Ewy Pokas i Jenny - Marii Chwalibóg miały siłę, nośność i dramatyczny nerw. Brechtowska opera robiła więc momentami wrażenie teatralnego komiksu. Z góry bowiem było wiadomo, że te noże, pistolety, kajdanki i stryczki to wszystko na niby, po prostu zabawne rekwizyty, że pochód kalek z wołającymi o sprawiedliwość transparentami to niegroźna, prawie studencka przebieranka. A wiemy przecież dobrze z najnowszej historii, że właśnie dziś studenckie manifestacje przejęły na Zachodzie miejsce dawnych ruchawek robotniczych, które znał i upamiętniał w swych sztukach właśnie Bertolt Brecht!

Ale jak rzekliśmy już w tej "Operze za trzy grosze" jest dużo alegorii i kiedy oglądamy ten pochód jesteśmy już właśnie w teatrze lalek.

Wszystko jest w tym teatrze nie na serio i bez psychologicznej motywacji. Zresztą antypsychologiczna niefrasobliwość tkwi organicznie w sztuce Brechta. Maciejowski ją tylko uwyraźnił lub podniósł do rangi groteski. Mac-Majcher bowiem ucieka, kiedy chce z więzienia i wraca do niego, bo lepiej w nim dyryguje swym przestępczym interesem. I kiedy trzeba wreszcie z nim coś zrobić i poddać próbie stryczka, jego i te krocie, dla których jest nimbem i nieustannym a tak potrzebnym do życia dreszczykiem emocji, sprowadza się Majchra pod szubienicę jak na piknik lub zabawę z ułaskawiającym go gońcem królewskim na koniu na biegunach.

Może dlatego MacMajcher - Macheath Kamasa jest właściwie jakimś wymoczkiem, bon - viveurem z czasów Młodej Polski, a nie stuprocentowym hojrakiem i kulturystą. W jego kochliwość wierzymy więc na słowo honoru, nawet kiedy rozbiera do majtek Polly, a ona jego... W takim jednak fasonie bycia jest Majchrowi - Kamasowi to twarzy, którą ma do końca bardzo sarkastyczną. A ten sarkazm i gniewliwość ma Lucy - Dymszówny, ale w jakże lekkiej, zwiewnej komediowej tonacji. Spośród minek pani Anity wyziera nagle tak dobrze znany nam komizm rodu Dymszów! Peachum to pamiętna kreacja Opalińskiego w Teatrze Współczesnym w roku 1959, a Celia Haliny Kossobudzkiej. Duet Machalicy i Mazurkiewicz w Teatrze Narodowym w miarę rosnących na scenie kontrastów i nieprawdopodobieństw zyskiwał na wartości. Bardzo udali się też nasi tak wcale niegroźni gangsterzy: Mularczyk, Bukowski, Robaczewski, Kopiczewski. Leszczyński i Bednarski. Aż biło od nich jowialnością i rubasznym humorem. Nie udały się tylko prostytutki. Scena w lupanarze była drętwa i mdła. a córy Koryntu przypominały nabożne i pruderyjne mieszczki w długich nocnych koszulach. Aż dziw brał. że ten Majcher do nich się ciągle pchał.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji