Artykuły

Oko na Wschód

Głos miały przede wszystkim młode i niezależne grupy teatralne, pozostające niekiedy poza oficjalnym nurtem - EYE ON CULTURE Festival w Warszawie podsumowuje Karolina Matuszewska z Nowej Siły Krytycznej.

Pisać o Europie Wschodniej jest trudno, podobnie jak ciężko ją zrozumieć. Ten dziwny region, przez lata przytłoczony ciężarem autorytarnej polityki Związku Radzieckiego, wciąż jeszcze zmaga się ze swoim postkomunistycznym doświadczeniem. Błędem byłoby jednak sądzić, iż w całym obszarze proces ten przebiega jednakowo. To w gruncie rzeczy teren niezwykle zróżnicowany, zarówno pod względem etnicznym, językowym czy religijnym, jak również kulturowym. Wspólne doświadczenie, które dotknęło tę część kontynentu, zamiast zunifikować, jedynie wzmocniło wiele antagonizmów i podkreśliło różnice. Europa Wschodnia przypomina bizantyjską mozaikę, która z daleka wydaje się harmonijną kompozycją, z bliska jednak skrzy się od rozmaitych barw i kształtów. Być może właśnie dlatego jest tak fascynująca.

Z takiego olśnienia barwnością Europy Środkowo-Wschodniej wyszli organizatorzy pierwszej edycji EYE ON CULTURE FESTIVAL, która odbyła się w minionym tygodniu w Warszawie. Na gościnnych deskach Teatru Polskiego oraz niewielkiej sceny klubu Sen Pszczoły przez cztery dni można było obejrzeć 7 przedstawień z Polski, Litwy, Białorusi i Czech, spotkać się z artystami z wymienionych krajów, wziąć udział w dwóch dyskusjach panelowych poświęconych związkom sztuki i polityki w regionie, a także bawić się na after party przy dźwiękach muzyki zza wschodniej granicy. Widać, że program Festiwalu przygotowany został z wielką starannością. Każdy dzień zyskał swoje hasło przewodnie, tworząc punkt odniesienia dla prezentowanych wydarzeń. Co warte podkreślenia, zrezygnowano z wielkich nazwisk-magnesów, przyciągających teatralną publiczność na wielkich międzynarodowych festiwalach. Na EYE ON CULTURE głos miały przede wszystkim młode i niezależne grupy teatralne, pozostające niekiedy poza oficjalnym nurtem wspieranym przez politykę kulturalną władz.

Tym niemniej Festiwal rozpoczęła polityka. Pierwszy dzień poświęcony był reżimowi. Zainaugurował go spektakl działającej w Mińsku autorskiej grupy Evgeny'a Korniaga Korniag Theatre. Pięcioosobowa grupa aktorów w pantomimicznej formie próbowała zmierzyć się z problemem wszechogarniającego człowieka strachu. Każdy się czegoś boi, a towarzyszące temu przerażenie może być równie silne, niezależnie od wywołujących go okoliczności. Dlatego w "Spektaklu nr 7" mieszają się czasy i okoliczności. Cztery postaci z pomalowanymi na biało twarzami uosabiają kolejno lęki: przed pukaniem do drzwi, myszami, lataniem i utratą dziecka. Czas okupacji i trwożliwego chowania się w mieszkaniu w obawie przed nadchodzącymi enkawudzistami przeplata się ze współczesnym komediowym wątkiem lęku przed samolotowymi podróżami. Wszystko odbywa się w nieco nerwowym rytmie i obsesyjnie powracających gestach. Postaci przypominają nakręcone figurki, które nie potrafią wyjść poza narzucone im reakcje. Nawet sceny, w których tempo na chwilę zwalnia, z powrotem odzyskują poprzednią szybkość, narzucając bohaterom podporządkowanie się szaleńczemu pędowi spirali strachu.

Nad wszystkim czuwa siedząca z boku sceny na karykaturalnie wysokim krześle postać w długiej czarnej szacie i czarnej czapce w kształcie ściętego stożka. W swoim wyglądzie ma coś z mrocznego Pierrota, daleko jej jednak do jego smutku i bezradności. To ona bowiem ze swojej wysokiej pozycji sprawuje kontrolę nad całą sceną. Pozostali bohaterowie co pewien czas lękliwie spoglądają w jej stronę. Puste szklanki, które trzyma przed sobą na blacie, są jak uwięzione dusze ludzi sparaliżowanych przed strach i dlatego niezdolnych do działania. Co pewien czas jednak odzywa się w nich chęć przezwyciężenia tego uczucia. Buntują się wtedy przeciwko samemu uosobieniu własnego lęku, próbując negocjować ze smukłą postacią na krześle. Nie potrafią jednak sprostać jej wewnętrznej sile i charczącemu, jakby growlującemu głosowi, wypowiadającemu jedynie samogłoski. Uciekają jak najdalej od niej, gromadząc się przy wspólnym stole lub wiadrach z obieranymi dla uspokojenia nerwów ziemniakami. W końcu jednak zrozumieją, że ich strach nie jest żadną postacią z sennego koszmaru, ale ma swój realny wymiar. Dlatego w finale stają naprzeciw swoim konkretnym lękom: schodzą z krzesła i stają obok myszy, siadają w lotniczym fotelu, szeroko otwierają drzwi. W tym ukazuje się cudowna siła pantomimy: wszystko, o czym spektakl opowiadał, było tylko iluzją - w rzeczywistości przecież nie ma na scenie niczego poza meblami i czwórką uśmiechniętych teraz bohaterów. Nawet czarna postać, na którą nie świeci już żaden reflektor, jakby zniknęła ze sceny. Jakby, bo choć niewidoczna, ciągle jeszcze siedzi tam w ciemnościach.

Zupełnie inaczej ze strachem rozprawił się eksperymentalny teatr z Brna, Divadlo Líšeň. Jego spektakl, oparty na książce zamordowanej rosyjskiej dziennikarki Anny Politkowskiej "Udręczona Rosja. Dziennik buntu", jest silnym oskarżeniem władzy i polityki sprawowanej przez Władimira Putina w ciągu ostatnich kilkunastu lat. Ostry satyryczny ton temu przedstawieniu nadaje przede wszystkim groteskowa forma teatru lalkowego. Dwóch stereotypowych Rosjan, ubranych w ciężkie buty i wojskowe ubrania, bezzębnych i zarośniętych, gra z tekstem Politkowskiej czytanym przez reżyserkę spektaklu Pavlę Dombrovską. Do ilustrowania wydarzeń używają prostych przedmiotów, takich jak małe świeczki typu tealight symbolizujące ofiary reżimu i ich groby, czy też kartonowe pudło służące raz jako urna wyborcza, chwilę później - świąteczny prezent dla prezydenta, a w końcu - dyskotekowy parkiet, na którym przy dźwiękach hitu "Takowa kak Putin" bawią się Rosjanki. Wszystko to odbywa się w wojskowym namiocie, w którego centrum stoi duże i wielofunkcyjne drewniane biurko. Jest ono z jednej strony sceną wydarzeń, z drugiej zaś miejscem pracy Politkowskiej. Aktorzy w niezwykły czasem sposób operują tym miejscem i animują wykorzystywane przedmioty. Tworzą teatr wyobraźni, którą rozbudza groza rosyjskiej rzeczywistości.

Najpiękniejszy, a zarazem najbardziej celny jest w tym spektaklu sposób przedstawienia rosyjskich przywódców. Putin to prosta lalka stylizowana na matrioszkę, której ręce i nogi tworzy dłoń aktora. Groteskowości takiemu ujęciu dodaje sposób poruszania się lalki, bowiem Putin niczym morski skorupiak, chodzi szybko na czterech odnóżach. Towarzyszą mu unoszące się na rękach-skrzydłach duchy Lenina i Stalina. Domborvska osiągnęła efekt, wobec którego trudno powstrzymać śmiech. Problem w tym, że o ile w Polsce czy Czechach łatwo nam przychodzi parodia rosyjskiego prezydenta, o tyle w Rosji ludzie tracą za to życie. Jak choćby Politkowska. "Putin na nartach" umiejętnie balansuje pomiędzy tymi dwoma nastrojami, sprawnie buduje napięcie i je rozluźnia, pewnie przechodząc od komizmu do tragizmu i odwrotnie. I smieszno, i straszno, jak mawiają Rosjanie.

Książka Politkowskiej jest świadectwem historii, o której nie zawsze, a już na pewno nie wszędzie, można mówić głośno. "Literatura pamięci" to hasło drugiego dnia Festiwalu, w czasie którego pokazano koszalińską inscenizację poruszającej książki Swietłany Aleksijewicz "Wojna nie ma w sobie nic z kobiety". Niestety nie udało mi się zobaczyć tego przedstawienia, wydaje mi się jednak istotny fakt, że w programie Festiwalu znalazło się miejsce także i dla tej pozycji.

Trzeci dzień w całości należał do litewskiej niezależnej grupy teatralnej Atviras ratas (Otwarty krąg) z Wilna, prowadzonej przez reżysera Aidasa Giniotisa. Oba zaprezentowane spektakle: "Ucieczka do Akropolu" i "Kraina deszczu" za pomocą bezpośredniej narracji w stronę widza opowiadały o problemie samoidentyfikacji współczesnych Litwinów. W "Ucieczce do Akropolu" najsłynniejsze wileńskie centrum handlowe podniesione zostało do rangi boskiego Olimpu, o którym marzą wszyscy. To królestwo konsumpcjonizmu nie tylko rozbudzało wyobraźnię i kreowało marzenia, ale również stawało się źródłem medialnego bełkotu, jakim codziennie karmi się widzów przed telewizorami, a także niebezpiecznych pragnień, których realizacja może doprowadzić do tragedii.

Atviras ratas tworzy swój spektakl praktycznie z niczego. Niewielka kwadratowa scena jest właściwie całkiem pusta. Wzdłuż jej dwóch przeciwległych boków siódemka aktorów siedzi na taboretach wśród kostiumów i kilku rekwizytów wykorzystywanych w poszczególnych scenach. Przyglądają się temu, co akurat dzieje się na scenie. Do tego dwie gitary, na których co pewien czas grane są melodie śpiewanych piosenek. Kolejne sceny rozgrywane są w bardzo szybkim, energicznym tempie. Aktorzy z łatwością wcielają się w kolejne postaci uczniów ze szkoły, gospodyń domowych i ojców spędzających wieczory przed telewizorami, lokalnych osiłków i błaznów, niedocenionych artystów i przebojowych prezenterów telewizyjnych. Nie szczędzą im grubych rysów, sprawiając, że wszyscy są karykaturalni i groteskowi. Cały spektakl kipi zresztą od ich energii i dobrego humoru, tworząc pewną wspólnotę z widzami, których zachęca się do wspólnego śpiewania czy klaskania. Nic dziwnego, bowiem opowiadana historia o wyprawie do Mekki, którą ma być handlowy Akropol, w Polsce brzmi dziwnie znajomo. Nie trzeba nawet specjalnie zmieniać obszaru skojarzeń kulturowych nazwy, aby znaleźć się w warszawskim odpowiedniku Akropolu. Pytanie, czy te miejsca są dziś rzeczywiście naszymi nowymi świątyniami, zaś zaspokajanie konsumpcyjnych potrzeb nowymi religiami zawisa w powietrzu wraz z dźwiękami piosenki "Eternal flame".

Tej komediowej nuty zupełnie pozbawiona jest "Kraina deszczu". Siedzący w kręgu na futerałach po akordeonie aktorzy opowiadają w pierwszej osobie swoje przedwojenne i wojenne losy. Materiałem dla ich tekstów stały się autentyczne historie ludzi, którzy przeżyli wojnę: częściowo wyczytane w książkach i prasie - biografiach i wspomnieniach, częściowo zasłyszane w domu od dziadków. Pomimo różnic językowych (widzowie mają dostęp do polskiego tłumaczenia symultanicznego), słucha ich się znakomicie, w ciągłym skupieniu i napięciu. Właściwie nie potrzebują niczego więcej, aby zbudować teatr, który dotyka i porusza widza. Te kilka przedmiotów, które przynoszą ze sobą na scenę, są jedynie symbolami przeżyć ich bohaterów. Rodzinne zdjęcie, list, ręcznie robione sztućce z łagru - to resztki, odłamki, a jednocześnie w nich zaklęta jest cała historia ludzkiego życia. One wywołują te wspomnienia i świadczą o ich autentyczności. W warszawskim Muzeum Historii Żydów Polskich otwarto właśnie wystawę pt. "Biografie rzeczy" - każdy z rekwizytów tego spektaklu mógłby tam znaleźć dla siebie miejsce.

Ostatni dzień Festiwalu miał odejść od poważnych problemów tożsamości i pamięci i przenieść widzów w sferę większego relaksu. Pod szyldem "Dźwięki teatru" zaprezentowano dwa polskie spektakle-koncerty oparte na twórczości rosyjskich artystów. "Chcę do nieba. LeningradŁódź" z Teatru Nowego im. Kazimierza Dejmka w Łodzi to półtoragodzinna historia o transformacji opowiedziana piosenkami jednej z najsłynniejszych undergroundowych rosyjskich grup muzycznych Leningrad. Główny aktor przedstawienia, a zarazem autor nowych przekładów tekstów Sergieja "Sznura" Sznurowa, Przemysław Dąbrowski, pojawia się na scenie w dwóch odsłonach. Pierwsza to elegancki, choć nieco staromodny wodzirej zabawiający publikę swoimi piosenkami o utraconej miłości, piciu, radościach i smutkach życia. Usłyszeć tu można w nowej, jazzowej aranżacji Leny Ledoff najbardziej znane utwory Leningradu, m.in. "Ja tak liubliu tebja", "Tabletka", "Super good", "Raspizdyai". Wulgarny język Sznurowa znakomicie komponuje się z głębokim, zachrypniętym głosem Dąbrowskiego, a jednocześnie kontrastuje z jego wyglądem. To poczucie niespójności zwiększa dwuosobowy kobiecy chór, w którym śpiewają ubrana w czerwoną sukienkę damy do towarzystwa blondynka oraz znacznie bardziej pospolita przedstawicielka najstarszego zawodu świata w niebieskiej peruce.

Wyjaśnienie przychodzi z multimedialnego ekranu, na którym co pewien czas pojawia się projekcja z nieogolonym, zaniedbanym Dąbrowskim w ortalionowym dresie. W tym wydaniu jest człowiekiem z marginesu, pijakiem grzebiącym po śmietnikach, bez domu, pracy i przyszłości. To wcielenie zdaje się inspiracją dla tekstów artysty występującego na scenie. Nie jest jednak, jak mogłoby się to początkowo wydawać, projekcją jego wyobraźni. W ostatnim obrazie z ekranu widzimy go bowiem na parkowej ławce, gdzie goli się, przebiera w elegancki garnitur, a już po chwili tankuje nowe bmw i odjeżdża ze stacji. Powrót do społeczeństwa okazuje się możliwy i nawet całkiem prosty, pytanie tylko, jaka jest jego cena. Dobór piosenek w tym koncercie, ich kolejność oraz uzupełnienie obrazami z projekcji układają się w fabularną opowieść o artyście wyklętym, który musi odnaleźć się w owej rzeczywistości ustrojowej i gospodarczej. Przede wszystkim jednak przestać pić.

Za kołnierz nie wylewa natomiast Wieniczka Jerofiejew, autor tekstu i zarazem bohater ostatniego spektaklu Festiwalu "Moskwa-Pietuszki" z Teatru Nowego w Krakowie. Grający go Piotr Sieklucki na przemian z rozrzewnieniem recytuje fragmenty poematu alkoholika podróżującego pociągiem do ukochanych Pietuszek oraz śpiewa z ostrym, rockowym i punk-rockowym pazurem rosyjskie hity. Ubrany w mundur, na tle młodego zespołu muzycznego, z każdym kolejnym wersem upija się coraz mniej wybrednymi trunkami, przenosząc widzów w świat pijackiej maligny. Muzyka coraz głośniej odbija się od ścian piwnicznej sceny Snu Pszczoły, kolorowe światło reflektorów zakrzywia się na zapełniających pomieszczenie oparach dymu. W końcu pojawia się i deliryczna zjawa - ubrana w białą sukienkę ślubną ukochana Wienedikta (Katarzyna Chlebny), której on, ze względu na swój stan, nie jest w stanie zatrzymać. Kobieta odchodzi, a mężczyzna na chwilę przytomnieje, aby z bólem odkryć, że to wszystko było jedynie snem.

Jerofiejew, pod pozorem dziennika alkoholika, w dobitny sposób opowiada o tragedii narodu o "pustych oczach", który mówiąc ciągle o swojej duszy, tak naprawdę nie potrafi żyć. W krakowskim spektaklu gdzieś znika ten tragiczny wymiar, a próbująca go zastąpić agresywna muzyka (mimo lirycznych tonów) zupełnie rozmija się z myślą Jerofiejewa. Zderzenie tych dwóch skrajnie różnych poetyk zupełnie się tutaj nie sprawdza, wprowadza jedynie niespójność, która właściwie niczemu nie służy - jakby Sieklucki nie potrafił się zdecydować na jedną poetykę. Choć teksty śpiewanych po rosyjsku piosenek na ogół współgrały z fragmentami poematu, ich aranżacja zupełnie się z nim rozmijała.

Ogólnie jednak EYE ON CULTURE FESTIVAL okazał się znakomitym pomysłem zwracającym uwagę Warszawy w stronę jej wschodnich sąsiadów. Pomijając słabszy początek i zakończenie, dał szansę do pokazania naprawdę wartościowych prac ciekawych artystów, którzy mają coś do powiedzenia o współczesnym świecie. Europa Wschodnia to już od dawna nie Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich, dlatego realia życia i problemy jej mieszkańców są zupełnie inne niż te, o których przywykliśmy myśleć. Co więcej, w wielu wypadkach okazują się one zaskakująco bliskie polskiemu społeczeństwu. EYE ON CULTURE udało się osiągnąć piękny cel: ukazanie wielości w jedności i indywidualności we wspólnocie. Życzę organizatorom i sobie, abyśmy częściej mogli uczestniczyć w tego typu inicjatywach. Są one nie tylko interesujące z artystycznego punktu widzenia, ale również politycznie i społecznie potrzebne. Kultura już wielokrotnie pokazywała, że potrafi funkcjonować niezależnie od oficjalnych stanowisk władz państwowych. I co więcej, potrafi też wpływać na te stanowiska.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji