Artykuły

Wyobraźnia w kryzysie

"Kazimierz i Karolina" w reż. Wojtka Klemma w Lubuskim Teatrze w Zielonej Górze. Pisze Witold Mrozek w Gazecie Wyborczej.

Wojtek Klemm z tekstu austriackiego dramatopisarza Ödöna von Horvátha robi bezlitośnie smutną komedię o pieniądzu rządzącym ludzkimi uczuciami.

Polski teatr często dziś sięga po sztuki Ödöna von Horvátha - pisane w międzywojniu, opowiadające o niepewności i ekonomicznym kryzysie. Choć austriacki pisarz węgierskiego pochodzenia wyemigrował z III Rzeszy i mówi się o nim, że zapowiadał koszmar II wojny, to sam jej wybuchu nie dożył. Uciekając przed Hitlerem, zginął w absurdalny sposób - przygnieciony konarem spróchniałego drzewa na paryskim bulwarze. Trochę jak w jego sztukach, gdzie groza rzeczywistości łączy się z banałem.

Wojtek Klemm, reżyser działający między Polską, Niemcami a Izraelem, od dłuższego czasu bierze na warsztat kanon europejskiej dramaturgii. Od XVI-wiecznego hiszpańskiego dramaturga Pedra Calderóna po Sartre'a, Brechta i Heinera Müllera. Nie przepisuje ich sztuk na nowo - raczej uważnie czyta, stawiając w nowych kontekstach. Jego zielonogórski spektakl "Kazimierz i Karolina" to chyba najciekawsze u nas wystawienie Horvátha.

Akcja sztuki rozgrywa się w Monachium w apogeum kryzysu. Na Oktoberfest przychodzi tytułowa para. Karolina (wyrazista i charyzmatyczna Hanna Klepacka) to urzędniczka, Kazimierz (Przemysław Kosiński), do niedawna szofer, od dziś jest bezrobotny. Nad popijającym piwo tłumem przelatuje zeppelin, symbol nowych czasów. Kazimierz pomstuje na prominentów lecących nim, gdy na dole głodują miliony. Przede wszystkim jednak boi się, że teraz - gdy stracił pracę - narzeczona niechybnie go porzuci. Co faktycznie się dzieje za sprawą nieubłaganego splotu okoliczności. Weźmie w nim udział dwójka bogaczy oraz Eugeniusz (Dawid Rafalski) - pracownik jednego z nich, który co prawda bardzo chętnie zainteresowałby się Karoliną, ale jeszcze chętniej dostałby awans i podwyżkę od zainteresowanego nią szefa.

Teatr Klemma można rozpoznać po aktorskiej nadekspresji. Dużo tu choreograficznych wstawek i gestów pełnych ekspresjonistycznego przerysowania. W "Kazimierzu i Karolinie" ta groteska wyostrza również psychologiczny rys postaci. Efekt warto zobaczyć.

W Klubie Radość

Klemm przenosi akcję "Kazimierza i Karoliny" z Bawarii do prowincjonalnej dyskoteki gdzieś na zachodnich peryferiach Polski. "Klub Radość" - wita gości napis nad sceną. Pod sufitem zawisły lustrzane kule. Na honorowym miejscu stoi automat, dzięki któremu można się zaopatrzyć nie tylko słodycze, ale też w wódkę. Brzęk wrzucanych monet wyznacza rytm spektaklu. Ciało Karoliny dla otaczających ją mężczyzn też jest towarem. Kobieta próbuje podjąć z nimi grę - ale czy nie stoi na przegranej pozycji?

Klemm nie dał się zwieść pozornemu sentymentalizmowi ani jarmarcznej rodzajowości sztuk Horvátha, co stało się przy takich ostatnich wystawieniach dramatopisarza, jak "Kazimierz i Karolina" Gábora Zsámbékiego z Teatru Narodowego czy "Sąd ostateczny" Agnieszki Glińskiej z Teatru Studio. Uwspółcześnienie inscenizacji wypada tu ciekawiej niż we wrocławskim spektaklu Jana Klaty, w którym na fali posmoleńskich batalii aktorzy wnosili w pewnym momencie krzyż z puszek po piwie Lech. Teatr Klemma działa mniej nachalnie, a bardziej celnie. Zamiast niezbyt odkrywczo stwierdzać: "Wtedy też był kryzys", albo patetycznie ostrzegać przed powtórką z faszyzmu, reżyser precyzyjnie analizuje relacje między postaciami. Przygląda się ich hipokryzji okiem socjologa, a nie moralisty.

U Klemma na koniec wszystko wraca do punktu wyjścia. Na nic furia nieudanego rewolucjonisty Frania Merkla (Ernest Nita). Po pijackich kłótniach i dramatycznych decyzjach, po targach i próbie buntu kapitalistyczna maszyna rusza od nowa. Padają kwestie z początku spektaklu. Kazimierz znów bezowocnie pomstuje na bogaczy lecących zeppelinem do Wrocławia; Eugeniusz znowu stara się błyszczeć odbitym światłem wyższych sfer; Karolina jeszcze raz wpada w swoje sercowo-finansowe dylematy. I tak ich zostawiamy.

Ostatnie spektakle Klemma opowiadają o wyobraźni w kryzysie. W szczecińskim "Życiu snem", po obaleniu tyrana ze sztuki Calderóna, nad sceną zostawała pusta rama po jego wielkim portrecie oraz dylemat: czym zastąpić to, co dotychczas nami rządziło? Tak jest też w zielonogórskim przedstawieniu. Co z tego, że bohaterowie Horvátha mają strzępki języka, którym mogą opisywać swoją sytuację - przebąkują coś o "awansie społecznym" czy "bezrobociu" - skoro miotające nimi siły są potężniejsze od nich?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji