Artykuły

Obrotówka historii

Dwukrotnie wywołano na scenę upiory z przeszłości: chamsko-swojskich sołdatów z harmoszką i hitlerowców. Ale nikt nie krzyczał ze strachu.

Z jednej strony brzmiało: "Heil, Hitler!", z drugiej: "Za rodinu, za Stalinul". W obydwu wypadkach te piekielne widma wezwane zostały na scenę - gdzie dawno ich nie widziano - w intencjach całkiem zbożnych. Czy jednak przemówią do wyobraźni pokoleń, które wojsko niemieckie kojarzą tylko z numerami Sturmbahnführera Brunnera, a Armię Czerwoną z warkoczem Marusi?

Teatr jak miasto

Teatr imienia Modrzejewskiej w Legnicy od wielu już lat pracuje nad uruchomieniem w swoich widzach czegoś w rodzaju instynktu lokalnej dumy. Opowiada im o przeszłości miasta, mitologizując ją oczywiście i przekształcając w sentymentalno - dramatyczną balladę. Tak było z historią o Zakaczawiu, największym sukcesem tego nurtu, sagą o losach zakapiorskiej dzielnicy i złodziejskim honorze ustępującym przed współczesną bezwzględnością.

W najnowszej premierze Jacek Głomb spróbował opowiedzieć o mieście przez filtr losów teatru - przed wojną regularnego teatru niemieckiego, po wojnie służącego kontyngentowi wojsk radzieckich stacjonujących w Legnicy. Dla Polaków niedostępnego. Zważywszy, że po wojnie Legnica miała nawet krótki epizod z teatrem żydowskim, materiału zdało się dość, by dzieje sceny czynić symbolicznymi dziejami miasta, a może i szerzej - epoki.

Wyszło jednak, powiedzmy, połowicznie. Robert Urbański napisał swoje "Wschody i zachody miasta" jako opowieść o ludziach teatru - aktorach, kompozytorach, maszynistach. Ogląda-liśmy poczynania hitlerowskich zarządców sceny dbających o ideową wymowę repertuaru. Sceneria z patetycznych oper zmieniała się w inny patos: czerwonych transparentów ze swastyką. Potem wystarczyło swastykę zastąpić sierpem i młotem, by miękko przejść do następnej ery.

Na tle dziejowej scenografii rysowane były pojedyncze sylwetki: niezdolnego brata teatralnego kompozytora pokrywającego kompleksy gorliwą służbą; ukrywającego się Żyda krawca; scenicznych primadonn. Losy nie całkiem banalne. Aliści przecież tu tylko maźnięte, niewykraczające poza konstatację, że najpierw byli Niemcy, potem Ruscy, a teatralna obrotówka jak się kręciła, tak się kręci. Powstało widowisko z lekka naiwne, sprawnie opowiedziane, niemówiące jednak niczego, co publiczność mogłaby uznać za nowe.

Kundlili się wszyscy

Podobne obiekcje można zgłosić do premiery w Narodowym. Choć oczywiście "Ostatni" - dramat Tomasza Łubieńskiego (także napisany na zamówienie sceny) - nie grzeszy takimi

naiwnościami jak legnicka saga. Opowieść o losach pana na Różampolu wydziedziczonego w czasie wojny (a pod koniec życia mającego nawet szansę na posadę dozorcy w dawnym pałacu) przepojona jest gorzką ironią. Ma również formalne smaczki - refreny językowe, rytmizacje, aluzje frazeologiczne etc. Tadeusz Bradecki starał się podkreślić te formalizmy (służące oddosłownieniu akcji), co nie zawsze wychodziło. Udało mu się natomiast doskonale przełożyć na język teatralny autorską ironię. Otrzymaliśmy krwiście zjadliwy wizerunek degradującego się świata i kundlących się ludzi już to z wyżyn, już to nizin społecznych, na tle których hrabia z Różampola ze ściągniętą, zastygłą twarzą Ignacego Gogolewskiego, inkasujący ze zrezygnowanym spokojem ciosy losu stał się - siłą samej swojej powściągliwości - wręcz arystokratą ducha.

Tyle że znowu świat sceniczny nakreślony został pojedynczymi kreskami jak w pośpiesznym rysunku. Znowu postacie sceniczne rozpoznawaliśmy po jednoznacznych atrybutach. Nie było okazji wniknąć w ich wnętrza - bo trzeba było zdążyć na karuzelę dziejów: Niemcy, Ruscy, pryszczaci staliniści, stabilizacja, "chodźcie z nami" - aż do współczesnego dorobkiewiczostwa. Ta - niedosłowna tym razem - "obrotówka historii" pomykała, owszem, subtelniej i dojrzalej niż w Legnicy. Łubieński miał więcej refleksji do przekazania niż Urbański, a Bradecki operował celniejszym skrótem scenicznym niż Głomb. W sumie jednak zbyt wiele grzęzło w schematach ze szkolnego podręcznika.

Oszalały polski ułan

Oba widowiska mają sporo zalet: ładnych scen, celnych metafor teatralnych. Są sympatyczne i niegłupie. Niemniej, gdy patrzy się na ślicznie skomponowaną przez Bradeckiego scenę, w której twardo i bezdusznie zbliżają się do siebie żołnierze niemieccy i radzieccy, pchając przed sobą czołgi-zabawki, między nimi zaś cwałuje w tańcu oszalały polski ułan, trudno nie pomyśleć o - niezależnym od urody! - anachronizmie tej sceny. Coraz mniej udaje się tymi sposobami mówić o historii. Jak o niej mówić i jak widownię naprawdę poruszyć - to już całkiem inne pilne pytanie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji