Artykuły

Milioner od musicalu

Był Wielkim Gatsbym czasów polskiej transformacji gospodarczej. Trochę bufonem, trochę agentem, a przede wszystkim szczodrym mecenasem. Sponsorował polityków, kochał aktorów, promował piosenkarzy - o Wiktorze Kubiaku pisze Jacek Tomczuk w Newsweek Polska.

Nie pokazywał się od miesięcy. Chorował, ale lekarzy unikał. Wolał łykać środki przeciwbólowe, choć nie zawsze pomagały. Do szpitala trafił dopiero wtedy, kiedy ból był już nie do zniesienia. Pół roku temu przyszedł na musical "Polita" do ulubionego teatru Buffo. Wyszedł w trakcie, nie mógł wysiedzieć w fotelu. Opiekował się nim jego wieloletni współpracownik pan Stanisław: kierowca, bankier, sekretarz. Odbierał telefony, dopuszczał lub odsyłał przyjaciół. Ci żartowali, że był dla Kubiaka tym, kim kardynał Dziwisz dla Jana Pawła II. Filtrem rzeczywistości. - Wiktor był arogancki do końca, nie wierzył, że choroba może go pokonać. Nie chciał się spotykać, jakby się wstydził swojej słabości. Wolał, żeby ludzie zapamiętali go jako wszechmogącego biznesmena, wielkiego producenta, wpływowego menedżera. Choć już od dawna taki nie był - wspomina Grzegorz Kowalczyk, tancerz z pierwszej obsady "Metra".

Kubiak został znaleziony martwy 25 października w swym warszawskim mieszkaniu. Rozległy zawał serca połączony z wylewem. Miał 68 lat.

Liberałowie w Nowym Świecie

Okulary ze szkłami jak denka butelek, rozpięta koszula, długie włosy, nieobecny wzrok. I obowiązkowa puszka coca-coli w ręku. Wiktor Kubiak nie wyglądał na milionera, ale kto wtedy wyglądał? Inni bogacze na dorobku stawiali na białe skarpetki i kolorowe garnitury, on - dorastający w Szwecji - raczej wybierał białe koszule, szelki i czarne spodnie z kieszeniami, które wydawały się nie mieć dna. Za te specjalnie u krawca wydłużane kieszenie kochali go aktorzy, politycy, dziennikarze, biznesmeni, bo na przełomie lat 80. i 90. były pełne banknotów.

Nikt wtedy nie pytał, skąd przyjechał i jak zdobył pieniądze. W Warszawie pojawił się w połowie lat 80. jako polonijny biznesmen - sprowadzał telewizory, komputery, procesory. Jak większość ówczesnych przedsiębiorców wykorzystywał to, że gdzieś jest taniej, a gdzie indziej drożej. Łapał okazje i szukał dziur w prawie, które umożliwiały parokrotne przebicie na inwestycji.

Nie umiał prowadzić samochodu, a że wszędzie chciał mieć blisko, siedzibę firmy umieścił w hotelu Marriott. Obok wynajął jeszcze jedno pomieszczenie: biuro dla tworzącego się Kongresu Liberalno-Demokratycznego. Urządził, dostarczył komputery i pieniądze na pierwsze miesiące działalności.

- Skąd się u nas wziął? Przyprowadzili go Donald Tusk i Janusz Lewandowski, miał ich pełne zaufanie. To był naturalny sojusz. On, przedsiębiorca, zwolennik wolnego rynku, my chcieliśmy reprezentować polityczne interesy takich ludzi. Dzisiaj taki sposób finansowania partii wydaje się niezgodny z prawem, wówczas to była norma - opowiada Paweł Piskorski, współzałożyciel KLD.

Kubiak został honorowym członkiem partii. Przyjaciele podkreślają jednak, że polityka go nie interesowała, nie bywał na zebraniach, nie pisał programu. Pomagał bezinteresownie, tak jak wtedy, kiedy w 1991 roku urządził wieczór wyborczy KLD w kawiarni Nowy Świat, której był właścicielem.

Kina, biurowce i gazeta

A jednak kiedy KLD wchodzi do rządu, Kubiak instaluje się w Ministerstwie Przekształceń Własnościowych jako pełnomocnik ministra do spraw prywatyzacji. - Liberałowie udawali polityków nowoczesnych, oświeconych, wolnorynkowych, a tak naprawdę byliśmy kompletnymi amatorami - wspomina ówczesny polityk Kongresu. - Imponował im ktoś, kto realnie zarabia pieniądze, widział kapitalizm na Zachodzie. U nas Jan Krzysztof Bielecki, zanim został premierem, jeździł zdezelowaną ciężarówką i udawał firmę doradczą. Przy nim Kubiak to był ktoś. Wtedy człowiek, który znał zasady gospodarki kapitalistycznej, był na wagę złota, a Kubiak ze swoją elokwencją i ogładą robił dobre wrażenie.

Jako bliski współpracownik ministra Janusza Lewandowskiego Kubiak miał dostęp do planów prywatyzacyjnych. Kupował kamienice, grunty, biurowce po upadających spółkach państwowych. O jego interesach krążyły wtedy legendy - przed upadkiem muru berlińskiego miał kupić fabrykę butów w Niemczech Wschodnich i po upadku sprzedać ją trzy razy drożej. Do swoich zakupów dorzucił kino Atlantic, w planach był Teatr Dramatyczny, a nawet Operetka. W 1991 roku wskoczył do setki najbogatszych Polaków według "Wprost".

- Kubiak to była jednak płotka wśród biznesmenów, prawdziwe rekiny wspierały SLD. To taki Nikodem Dyzma, który chciał uchodzić za poważnego gracza, a nie można nim było zostać, handlując telewizorami lub mając tartak w woj. szczecińskim - wspomina Damian Kalbarczyk, który zaproponował mu w 1991 roku wydawanie dziennika "Nowy Obserwator". Decyzję o zainwestowaniu dwóch milionów dolarów Kubiak podjął po dwóch spotkaniach, bez żadnego doradcy. Stawiał tylko dwa warunki: gazeta miała być poważna (najlepiej coś na kształt "International Herald Tribune") i miała powstać szybko. Nie lubił czekać.

W Warszawie huczało, że to gazeta Kongresu, ale jej były naczelny śmieje się z tych plotek. - Kubiak nie interesował się linią gazety. Kiedy weszliśmy na rynek, miał właściwie jedną uwagę: czy możemy zmienić farbę drukarską, bo ta brudzi ręce.

Błyskotliwa kariera biznesowa Kubiaka skończyła się we wrześniu 1992 roku. Narobił długów i musiał wyjechać z kraju. Zgubiła go największa miłość - musical.

Na scenie się nie klnie

30 stycznia 1991 roku w Teatrze Dramatycznym w Warszawie odbyła się premiera musicalu "Metro". Na widowni śmietanka KLD i celebryci. Musical Janusza Stokłosy i Janusza Józefowicza to oczko w głowie Kubiaka, a o wyłonionych w ogólnopolskim castingu aktorach mówi "moje dzieci". Spędza na próbach tyle czasu, że właściwie przestaje prowadzić interesy. Aktorzy mogą liczyć na wszystko: wynajęte w Warszawie mieszkania, pełne lodówki, darmowe posiłki, pożyczki. Kiedy komuś brakowało na bilet do domu, Kubiak sięgał do kieszeni.

- Moja rodzina chciała założyć jakiś interes, potrzebny był samochód, do tego dorzuciłem już dla siebie wzmacniacz. Poszedłem do biura w Marriotcie, Wiktor popatrzył na mnie i rzucił: panie Stanisławie, proszę wypłacić. Nie oczekiwał całkowitej spłaty, ale nie lubił, jak się nie próbowało oddawać - wspomina Grzegorz Kowalczyk.

Czerpał ogromną przyjemność z wyszukiwania zdolnych osób i pomagania im. Kalbarczyk: - Kiedy rozmawialiśmy o "Obserwatorze", Kubiak miał znudzoną minę. Widziałem jego pracowników w biurze, potrafił być wobec nich bezwzględny, panowała atmosfera strachu przed szefem. Kiedy wchodziliśmy na temat "Metra", potrafił mówić godzinami. Ekipa była dla niego jakąś zastępczą rodziną, rodzajem dworu, był przecież bufonem, choć sympatycznym, który lubił się pokazać, wystąpić przed publicznością.

Klął jak szewc, ale kiedy ktoś wpadł na pomysł, by do libretta wstawić wulgaryzmy, zdecydowanie się temu sprzeciwił. Scena to piękno, a nie ulica.

Grał o całą pulę

W jego słowniku nie było słowa "niemożliwe". Kiedy zamarzyło mu się wystawienie "Metra" na Broadwayu, zabrał się do tego profesjonalnie. Przez rok co miesiąc woził Stokłosę z Józefowiczem do Nowego Jorku, by naoglądali się musicali, poznali konwencję i konkurencję. Samolot lądował rano, a już na 13 mieli bilety na pierwszy spektakl. - Ileż przespałem przedstawień, bo były nudne, a po południu jeszcze jedno i jeszcze wieczorem. Tak przez trzy dni i powrót - wspomina Stokłosa.

Cały zespół "Metra" zabrał do Berlina na "West Side Story". Żeby się przygotowali, kupił im ośrodek pod Warszawą, ściągnął specjalistów od dykcji z Anglii, choreografa z Ameryki. W Nowym Jorku wynajął teatr na Broadwayu, agencje reklamowe, profesjonalnych producentów. Zainwestował prawie 10 milionów dolarów.

A potem sam pogrążył tę perfekcyjnie przygotowaną wyprawę po złote runo. Już w Nowym Jorku zjawiło się u niego kilku producentów, którzy inwestowali na Broadwayu od lat, z propozycją dołożenia się do interesu. Przekonywali, że gdyby musical nie wypalił, strata rozłoży się na kilka osób. A jak zarobi, podzielą się zyskiem. Tyle że pewny swego Kubiak całą pulę chciał zgarnąć dla siebie.

- Wszystkim nam się wtedy wydawało, że Wiktor panuje nad sytuacją, ma plan, ale dzisiaj widzę, że to wszystko go przerosło - wspomina Sebastian Gonciarz występujący w "Metrze".

Parę dni przed premierą Kubiak udzielił dwóch wywiadów dla największych gazet Wschodniego Wybrzeża. W "New York Newsday" mówił: "Co sądzisz o tym głosie? Jest wspaniały, prawda? Jak Barbry Streisand. Nie, lepszy. Streisand jest niczym w porównaniu do tego głosu". To o Katarzynie Groniec. W "New York Timesie" zapewnił, że ma wpływ na polską politykę, nie musi liczyć się z prawem, a w ogóle to nauczy Amerykanów, jak się robi musicale. - Ochujałeś? - pytali Stokłosa z Józefowiczem. - Po co nam wojna z mediami, widzami i Nowym Jorkiem?

Kubiak nie słuchał, był bardzo zadowolony z tych wywiadów.

Kto położył "Metro"?

Po premierze zaprosił całe towarzystwo na bankiet do eleganckiej restauracji w Central Parku. Limuzyny, kelnerzy w białych frakach, szampan. Bawiło się 600 osób, ale Kubiaka tam nie było. Pojechał do redakcji "New York Timesa", by około północy odebrać pierwsze egzemplarze gazety i przeczytać recenzję. Była druzgocąca. Kiedy gazeta po północy dotarła do Central Parku, bankiet zamienił się w stypę.

- My nie rozumieliśmy, o co tyle zamieszania, to tylko jedna recenzja. Ale Wiktor wiedział, że może położyć spektakl - wspomina Stokłosa.

Przez kolejne trzy dni Kubiak nie wychodził z pokoju hotelowego. Dzwonił do Polski i wyciągał ze swoich spółek wszystkie pieniądze, by ratować spektakl. Wiedział, że publiczność świetnie reaguje na "Metro", a krytykę w "NYT" można przetrwać. Trzeba mieć tylko pieniądze na dwa, trzy miesiące, by dopłacać do biznesu. Zainwestował już ok. 8 milionów dolarów, teraz co tydzień trzeba było jeszcze 350 tys. dol.

Kiedy w końcu wyszedł z pokoju, był całkowicie siwy. Walczył jednak dalej. Zapakował Stokłosę i Józefowicza do samochodu, obwoził ich po domach bogatych żydowskich rodzin z Nowego Jorku, szukając u nich wsparcia. Wcześniej jego żydowskie pochodzenie nie było ważne, teraz zaczął go używać jako atutu w interesach. - Pamiętam, że trafiliśmy do jakichś handlarzy futer, ktoś tańczył, Edyta śpiewała, a oni klepali nas po ramionach, że im się podoba. A my potem do samochodu i do następnego domu - śmieje się Stokłosa.

Damian Kalbarczyk: - Kiedy dowiedziałem się o klapie, wiedziałem, że dni "Obserwatora" są policzone. Zaproponowałem zamknięcie gazety, by nie robić długów.

Prasa pisała wtedy, że jest winien wierzycielom 100 miliardów złotych. We Wrześniu 1992 roku zniknął z Polski. - Miał wielu przyjaciół. Musiał dostać cynk, że ktoś chce mu się dobrać do tyłka - mówi polityk KLD.

Otaczał się młodymi kobietami

Zamieszkał w Londynie, a jego obsesją stało się wypromowanie polskiego artysty na światową skalę. Próbował z Edytą Górniak i Anitą Lipnicką oraz wieloma innymi wokalistkami. Porażkami się nie chwalił. - Za każdym razem, kiedy go odwiedzałem w Londynie, puszczał mi jakąś piosenkę swojej podopiecznej. Dla mnie to był przeciętny pop, ale on się nakręcał: to będzie massive hit, the best of the world. Gdybym go nie znał, nie wiedział, co zrobił z "Metrem", pomyślałbym, że facet nie wie, w czym robi - mówi Stokłosa.

Lipnicka mówi, że Wiktor wciąż miał pieniądze i myślał, że one załatwią sprawę, ale to nie takie proste. Owszem, był w stanie zapłacić za najlepszych muzyków, producentów, nawet tych topowych. Ale trzeba też ich odpowiednio wybrać, mieć jakieś wyczucie artystyczne, osadzenie w środowisku. Wiktor tego nie miał.

Najbliżej sukcesu był z Edytą Górniak, która nagrała dla światowego EMI dwie płyty. Lipnicka już nie dostała tej szansy. - Chciał ścigać się z najlepszymi. Ale nigdy mu się to nie udało. Był tym rozżalony - wspomina była wokalistka Varius Manx. Opowiada, że w Londynie Kubiak kupił dom w centrum, nie miał samochodu. Jeździł skuterem, bo denerwowały go korki. - Woził mnie skuterem na spotkania, a ponieważ jeździł dosyć niecierpliwie, zawsze miałam poobijane kolana - śmieje się Lipnicka.

W jego mieszkaniach nie było na ścianach żadnych obrazów. Uważał, że zaburzałyby mu proces myślowy. Najbardziej inspirowało go patrzenie w biały sufit. Nigdy nie miał biura. Jego firma ORCA była jednoosobowa, całym biznesem zarządzał ze swojego pokoju, właściwie z łóżka.

Anita Lipnicka: - Potrafił oddać całe serce, energię i pieniądze, jeżeli w coś wierzył. Jednak kiedy przestawał, można było to szybko odczuć. Był nierównym człowiekiem - potrafił być czarujący i barwny, a zaraz potem szorstki i apatyczny.

Relacje z artystkami miał niemal ojcowskie. Lipnicka: - Zaczęłam zadawać za dużo pytań na temat umowy, chciałam ją renegocjować, dorosłam, by decydować o sobie samej. Wtedy nasze stosunki zaczęły się psuć. Myślę, że Edyta też dlatego się z nim poróżniła. Miała inne plany dotyczące kariery. Wtedy ta więź się zrywała. Nie bez przyczyny otaczał się w pracy młodymi kobietami.

Wykończyła go coca-cola

W 2007 r. do roli budowniczego polskiego kapitalizmu, ojca chrzestnego KLD i producenta "Metra", doszła jeszcze rola agenta Wojskowych Służb Wywiadowczych zamieszanego w aferę FOZZ. Z oskarżeń zawartych w "Raporcie o działaniach żołnierzy i pracowników WSI" Kubiak nigdy się nie wytłumaczył. Bo nie miał komu. Gwiazdy "Metra" nie pytały, czy to prawda, przecież zawdzięczały mu swe kariery. Dziennikarzy unikał, nie dał ani jednego wywiadu. Politycy wyparli się swego sponsora. Coraz trudniej było mu robić interesy.

- Spotkałem się kiedyś z nim i przedstawicielami zachodnich inwestorów w hotelu Sheraton na biznesowym lunchu. Kubiak był wulgarny, obcesowy. Tymczasem standardy się zmieniły: to już nie lata 90. - mówi poważny przedsiębiorca.

Ale jeszcze do niedawna był wciąż w ruchu: Syberia, Azja, Afryka. Do końca szukał interesu życia. Stokłosa: - Gadał mnóstwo, ciągle marzył o światowym hicie, świat rzucał na kolana kilka razy dziennie, zawieszał wysoko poprzeczkę. Czasami za wysoko.

A Józefowicz nieco żartobliwie dodaje: - Nie pił alkoholu ani nie palił papierosów. Był za to uzależniony od coca-coli. Nie wiem, ile tych puszek dziennie wypijał, ale to była jakaś masakra. Wydaje mi się, że ta coca-cola go wykończyła.

Na zdjęciu: Janusz Stokłosa i Janusz Józefowicz na konferencji przed premierą "Metra", Warszawa 1991 r.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji