Artykuły

Godzina stężonego śmiechu

Tę recenzję napisałbym już tydzień temu, ale kiedy po premierze siadałem do biurka, aby opisać, co dzieje się na scenie Teatru Współczesnego, ze śmiechu nie potrafiłem sklecić marnego zdania.

Są różne rodzaje śmiechu w warszawskich teatrach. Na komediach Fredry w Polskim są grzeczne uśmiechy, na farsach w Kwadracie słychać głośne pohukiwania, na kabaretowych spektaklach Ateneum są długie serie inteligentnych chichotów. Ale śmiech we Współczesnym jest całkiem inny. Nie śmiejemy się z kogoś albo przeciw czemuś, śmiejemy się razem z bohaterami sztuki Irlandczyka Seana O'Caseya "Koniec początku", którzy nie do końca chyba zdają sobie sprawę, jak są śmieszni, i tą swoją naiwnością budzą wielką sympatię.

Siłę śmiechu pomieszanego ze wzruszeniem odkrył Chaplin, wymyślając postać wędrowca w pomiętej, kusej marynarce, który wytrwale idzie przez życie mimo tysięcznych przeciwności. Bohaterowie O'Caseya są z tej samej rodziny - są to irlandzcy farmerzy, zwyczajni ludzie, prowadzący zwyczajne, nudnawe życie na prowincji. Odmienia je dopiero duch farsy.

Jak w każdej dobrej komedii od czasów Arystofanesa lawinę zabawnych nieporozumień wywołuje zamiana ról. Dany (Krzysztof Kowalewski), chcąc udowodnić wyższość rodzaju męskiego, staje przy garach, żonę zie (Joanna Jeżewska) wysyła na pole. Do domu wpada przyjaciel Barry (Krzysztof Stelmaszyk), który jest krótkowidzem. Dalej farsa toczy się sama, jak dobrze nakręcony zegarek.

Gagi w przedstawieniu Krzysztofa Langa nie polegają na kopaniu się po tyłkach, upadkach i potknięciach, które próbują nam wcisnąć jako dobrą zabawę liczne teatry. Nie. Farsa we Współczesnym oparta jest całkowicie na złośliwości przedmiotów martwych. Dzbanek ustawiony na brzegu stołu musi spaść w najmniej spodziewanym momencie, garnek na kuchni będzie zawsze za gorący, gdy go dotkną ręce bohatera, żarówki będą się zawsze przepalać, kurki od beczki z naftą gubić, a za długi kij od miotły okaże się nieoczekiwanie przyczyną gigantycznych zniszczeń, choćby nie wiem jak uważali na niego bohaterowie.

Oczywiście farsy nie zagrałyby same rekwizyty, które dopiero w rękach zręcznych aktorów przemieniają się w instrumenty do wywoływania huraganów śmiechu. W lepszych rękach niż Kowalewskiego i Stelmaszyka nie mogły się znaleźć.

Jeśli widzieliście już Krzysztofa Kowalewskiego w roli komediowej - odkryjecie go na nowo u szczytu komediowej formy. Wystarczy do tego pierwszych pięć minut, gdy z rzeźnickim nożem zabiera się do rozkręcania zepsutego budzika, dłubiąc w nim jak w rozgotowanej golonce, jak leniwie ćwiczy przy muzyce specjalnie nastawionej za wolno, jak zmywa naczynia tym znanym każdemu mężczyźnie niechętnym ruchem ścierki po obrzydliwie tłustej powierzchni, jak wreszcie ze Stelmaszykiem śpiewa i tańczy sprośną piosenkę O'Caseya z układem choreograficznym Janusza Józefowicza, który przyćmiewa wszystkie dotychczasowe osiągnięcia tego choreografa.

"Koniec początku" to godzina stężonego humoru, najlepsza farsa w Warszawie i niezawodny sposób, aby śmiać się przynajmniej jeszcze przez tydzień.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji