Artykuły

Obrażalscy - Piotr Bratkowski o niechęci gawiedzi do sztuki współczesnej

Co się stało, że w społeczeństwie - zdawałoby się - w ogromnej większości zobojętniałym na sztukę współczesną objawiły się środowiska, dla których okazuje się ona kwestią narodową? Bodaj w większym stopniu niż za komuny? Spalona tęcza, przerwany spektakl w Starym Teatrze, rozmodleni ludzie w CSW. Polską sztuką znów rządzi strategia skandalu, a rangi w tej grze rozdają estetyczni analfabeci - pisze Piotr Bratkowski w Newsweeku.

To zdarzyło się tego samego wieczoru, w ostatni czwartek.

W warszawskim Centrum Sztuki Współczesnej, gdzie kilkanaście osób prowadziło "modlitwę ekspiacyjną" w intencji usunięcia z wystawy "Polish Polish British British" filmu Jacka Markiewicza "Adoracja", ktoś oblał czerwoną farbą ścianę, na której zrealizowaną 20 lat temu pracę pokazywano. I - ponoć - projektor.

W czasie kiedy policja zatrzymywała sprawcę incydentu, w krakowskim Starym Teatrze grupa kilkunastu osób przerwała na kilkanaście minut spektakl Jana Klaty według napisanej w 1898 roku sztuki Augusta Strindberga "Do Damaszku". Owszem, uwspółcześniony, jednak -jak napisała jedna z recenzentek - zadziwiająco "pokorny wobec oryginalnego tekstu". I grany, bez większych emocji, od początku października. Tymczasem w ostatni czwartek z sali zaczęto krzyczeć: "Hańba!", "Wstyd!".

W dodatku zaledwie trzy dni wcześniej, podczas zorganizowanego przez narodowców Marszu Niepodległości, podpalono tęczę na warszawskim placu Zbawiciela. Tęcza, nagrodzona Paszportem "Polityki" instalacja Julity Wójcik, została dopiero co zrekonstruowana. Bo w swej niespełna półtorarocznej historii płonęła już pięciokrotnie. Owszem, raz - w sylwestrową noc - zapewne przez przypadek, od zabłąkanego fajerwerku.

Co się stało, że w społeczeństwie - zdawałoby się - w ogromnej większości zobojętniałym na sztukę współczesną objawiły się środowiska, dla których okazuje się ona kwestią narodową? Bodaj w większym stopniu niż za komuny?

Już raz to po 1989 r. testowaliśmy - i wydawało się, że mamy to za sobą. Pamiętamy ciągnący się niemal przez całą pierwszą dekadę XXI w. - na wniosek dwojga posłów LPR - i zakończony uniewinnieniem proces Doroty Nieznalskiej za "bluźnierczą" instalację w gdańskiej galerii Wyspa. A także uszkodzenie przez ówczesnego posła Witolda Tomczaka przedstawiającej Jana Pawła II rzeźby Włocha Maurizia Cattelana. I Daniela Olbrychskiego z szablą atakującego swój portret na wystawie Piotra Uklańskiego "Naziści". Ten ciąg wydarzeń w 2001 roku doprowadził do dymisji Andy Rottenberg z funkcji dyrektora Zachęty.

Z jednej strony: artyści stosujący nie-wymyśloną przecież dzisiaj ani wczoraj strategię skandalu. Z drugiej: cenzorzy-wolontariusze, krzyczący o bluźnierstwach i obrazie uczuć. Z pasją osobliwą tym bardziej, że (z wyjątkiem szczególnego przypadku Daniela Olbrychskiego) do oceny granic swobody wypowiedzi artystycznej najchętniej brali się ludzie (na ogół politycy niezbyt wysokiego szczebla) w ogóle do galerii sztuki współczesnej niezaglądający i wiedzę o kolejnych skandalach czerpiący zwykle z telewizji lub tabloidów.

Wydawało się, że wojnę zastąpiła niechętna kohabitacja. Skandalizująey artyści w swych enklawach prowokowali publiczność rozumiejącą kontekst prowokacji. A obrażalscy zajęli się szukaniem powodów do obrazy na lepiej im znanym terenie popkultury: protestowali przeciw koncertom Madonny, wytaczali procesy Dodzie czy Nergalowi, układali listy piosenek niosących przesianie szatana.

Aż tu, w ciągu kilku dni: "Adoracja", tęcza, Strindberg. Bluźnierstwo. Zaraza. Hańba. Czas się cofnął?

Przed ludowym trybunatem

To cofnijmy się jeszcze bardziej. Wielki rosyjski wiolonczelista Mścisław Rostropowicz nie był lubiany przez władze ZSRR, zwłaszcza od kiedy zaczął wspierać Aleksandra Sołżenicyna, będącego już na prostej drodze do wygnania z ojczyzny. Koncerty Rostropowicza ograniczono do domów kultury w zauralskich ośrodkach przemysłowych. Gdy muzyk przybył do jednego z nich, okazało się, że na miejscu nie ma mającego mu akompaniować pianisty; jest jedynie człowiek umiejący grać na akordeonie. Rostropowicz zgodził się wystąpić z akordeonistą, dla publiczności, którą stanowili spędzeni prosto z szychty górnicy. Jednak gdy zaczął grać, z sali rozległ się pomruk. Pomruk narastał, aż któryś z górników (lub przebranych za górników aktywistów7 partyjnych) wstał, podszedł do estrady i krzyknął: "No daj posłuchać harmoszki!" Koncert został przerwany, a wkrótce Rostropowicza wygnano z kraju i odebrano mu radzieckie obywatelstwo. Ta, zdawałoby się, egzotyczna dziś historia nabiera dla mnie szczególnego smaku w kontekście naszych zeszłotygodniowych skandali artystycznych. Usłyszałem ją bowiem dobre 40 lat temu, z ust kompozytora Stanisława Radwana. Radwan, współpracownik m.in. Konrada Swinarskiego i Jerzego Jarockiego, był później pewien czas dyrektorem tegoż Starego Teatru, z którego widowni padły w ostatni czwartek przerywające spektakl okrzyki "Hańba!" i "Wstyd!". A padły podczas sceny symulowanego (grzecznie, w ubraniach) seksu w wykonaniu grających w spektaklu Krzysztofa Zarzeckiego i Doroty Segdy. Segda - to prywatnie żona Stanisława Radwana...

Historia zatoczyła koło? To trochę bardziej skomplikowane, symetria jest złudna. Zerwanie koncertu Rostropowicza - niezależnie, czy rękami własnych zakamuflowanych funkcjonariuszy, czy zmordowanych górników, którzy naprawdę woleli słuchać wesołego akordeonisty - wyreżyserowała władza totalitarnego państwa.

Przerwanie spektaklu w Starym, awantury wokół "Adoracji" Markiewicza (tu nagi mężczyzna pieści krucyfiks) czy spalenie warszawskiej tęczy - wszystko to były działania mające cechy ludowego buntu. Owszem, gdzieś tam z tyłu byli inspirujący lub pochwalający je politycy czy duchowni; jednak bez wyjątku opozycyjni. I (może z wyjątkiem akcji w CSW, wspartej przez grono posłów PiS i wysokich hierarchów kościelnych) - marginalni. Władza nie była inspiratorką; przeciwnie - obiektem (wtórnym?) agresji - jako ta, która na "zarazę" zezwala, a nawet ją finansuje. Uczestnicy protestu w Starym wprost powoływali się na analogie z podobnymi akcjami w stanie wojennym, kiedy w teatrach wyklaskiwano i "wykaszliwano" aktorów kolaborujących z reżimem.

Jest jeszcze jedna różnica. Akcja wobec Rostropowicza, jakkolwiek obrzydliwa, z punktu widzenia jej organizatorów miała sens. Niepokorny wobec władzy artysta został publicznie upokorzony: udaremniono mu nawet z góry skazany na ułomność artystyczną publiczny występ. A zdarzenia, do których doszło u nas w ubiegłym tygodniu, przynoszą efekt sprzeczny z intencjami ich uczestników.

Spektakl "Do Damaszku" Klaty został dość chłodno przyjęty przez życzliwą reżyserowi krytykę oraz publiczność, spodziewającą się chyba po rebelianckim artyście więcej fajerwerków. Teraz dostał nowy impuls i nową energię. A przerwanie spektaklu bodaj pokrzyżowało szyki krakowskim środowiskom konserwatywnym, dla których "lewacki" dyrektor był w Starym nie na swoim miejscu. Wojujący z Klatą (i wiedzący wcześniej o planowanej akcji środowisk prawicowych) felietonista (i redaktor naczelny) krakowskiego "Dziennika Polskiego" Marek Kęskrawiec na próżno (choć zapewne słusznie) ostrzegał, że żenujący protest jedynie przysporzy dyrektorowi Starego zwolenników.

"Adoracja" Markiewicza wprawdzie już przed 20 laty wywołała pewien rezonans, ale tylko w niszowym kręgu twórców i odbiorców "sztuki krytycznej". A potem twórcy wiodło się nienadzwyczajnie; nawet w niszy stał się postacią marginalną. Dzięki żyrowanym przez posłów PiS i samego kardynała Nycza protestom przeciw jego starej pracy w ciągu kilku dni wyrósł w oczach Polaka mającego bliskie zera pojęcie o sztukach wizualnych na jedną z najbardziej emblematycznych - obok Doroty Nieznalskiej czy Katarzyny Kozyry - postaci naszej sztuki nowoczesnej. Triumfuje i komentarze, w których prawicowi internauci nazywają go "śmieciem i odpadkiem ludzkim", nie wydają się zbyt wysoką ceną za triumf. A tęcza na placu Zbawiciela? Instalując ją tam, Julita Wójcik odżegnywała się od jakichkolwiek polityczno-ideowych konotacji; mówiła, że chce, by jej praca stała się po prostu obiektem budzącym "pozytywne skojarzenia". To narodowo-katolicka Polska (a zwłaszcza jej publicyści: Rafał Ziemkiewicz czy Wojciech Cejrowsld) zinterpretowała ją jako symbol "grzechu sodomii".

11 listopada została po raz kolejny spalona przez narodowców, którzy w ten sposób paradoksalnie zamienili j ą w pomnik. Jej szybką odbudowę natychmiast zapowiedziała prezydent Hanna Gronkiewiez-Waltz, warszawiacy przyozdabiają ją kwiatami. Zaczęto o niej mówić jako o symbolu dzisiejszej Warszawy i przynajmniej przez pewien czas nie będzie to określenie na wyrost. Protest przeciw jej zniszczeniu połączył bowiem i zmobilizował do wspólnych działań ludzi o najróżniejszych poglądach - i politycznych, i estetycznych. Jak to ujął we wpisie na Facebooku scenarzysta i reżyser Andrzej Saramonowicz: "Od zawsze byłem przeciwnikiem tęczy na placu Zbawiciela z jednego prostego powodu - bo go szpeci. A teraz muszę jej bronić i uważam, że powinno się ją odbudować i zostawić. To kolejny powód, dla którego nie znoszę tych debili, którzy wczoraj niszczyli Warszawę!".

Skazani na skandal

W tym wszystkim jest jednak coś głęboko zasmucającego. Skoro wymierzone w sztukę współczesną ataki narodowo-katolickie są aż tak bardzo przeciwskuteczne, należy sądzić, że ci ludzie dokonują ich z przekonania. Choćby - przekonania podsuniętego przez Artura Zawiszę lub proboszcza. A jeśli tak, są być może jedynym (oprócz kręgu samych twórców) środowiskiem w Polsce, które w stosunku do sztuki nowoczesnej żywi gorące i autentyczne, chociaż oczywiście negatywne uczucia.

Co z tego wynika? Ano to, że rangę sztuce nadają dziś - mówiąc wprost - estetyczni analfabeci. Wiedzący, że z jednej strony jest Bóg i Ojczyzna, z drugiej sodomia i hańba, i że trzeba bronić, obrażać się, protestować. Niemający jednak żadnej wiedzy ani aparatu pojęciowego, nie tylko, by odróżnić sztukę dobrą od tandety, ale nawet - prawdziwy skandal od jego tandetnej podroby.

Cała reszta Polski - tej aspirującej do nowoczesności, liberalnej, otwartej i nieco lepiej wyedukowanej - stalą się w kwestiach sztuki zakładnikiem drobnomieszczańskiego ciemnogrodu, zapraszanym do tanga jak przez Mrożkowskiego Edka. Będzie bronić tego, co "katonarodowcy" oprotestowują, a prymitywy niszczą, nie zważając na to, czy biorą w obronę sztukę, czy badziewie. Bo po pierwsze, chociaż są lepiej wyedukowani, to nie na tyle, żeby móc w tej kwestii wyrobić sobie własne zdanie (rozumienia sztuki współczesnej przecież w Polsce się nie uczy). A po drugie - nie czas żałować róż, gdy płoną lasy: w społeczeństwie doszczętnie zdominowanym przez polityczny konflikt lepiej wziąć w obronę gnojonego przez "tamtych" tandeciarza, niż dzielić włos na czworo w kwestii, która tak naprawdę nikogo nie obchodzi.

A artyści? Czy mogą w tej sytuacji wypracować jakąś sensowną strategię? Z jednej strony mają obrońców Krzyża i Ojczyzny, patrzących im na ręce w oczekiwaniu, czy to, co stworzą, kwalifikuje się już na doniesienie do prokuratury lub na protestacyjną pikietę, czy jeszcze nie. Ale paradoksalnie to właśnie wrogość tradycjonalistów dodaje dziś sztuce wagi. Tak jak w czasach Rostropowicza dodawał jej znaczenia obsesyjny lęk komunistycznej władzy przed niekontrolowaną kreacją artystyczną.

Bo z drugiej strony artyści mają wielkomiejskich liberałów, którzy generalnie sztukę nowoczesną kochają i są otwarci na wszelkie jej eksperymenty oraz prowokacje. Pod warunkiem, że im się akurat chce. A chce się im rzadko; przeważnie wtedy, gdy dostają gwarancję, że wydarzenie, w którym uczestniczą, jest trendy i można się przy jego okazji polansować. A w aurze skandalu polansować się jest łatwo i miło.

I w taki oto sposób o tym, co zechce obejrzeć i pokochać mityczny leming, decyduje obrażona gawiedź.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji