Artykuły

"Jedno tylko pozostaje..."

Nie jesteśmy, niestety, ani matematykami, ani chemikami (których tak wielbił Sebastian Mercier), ani fizjologami; ani nawet psychologami, ekonomistami, czy statystykami. Nasze hipotezy 53 dowolne, nasze rozumowania chwiejne i niepewne, nasze wnioski bywają subiektywne, nasze prognozy - łatwe do obalenia. Nic dziwnego, że gorączkowo próbujemy wynaleźć bardziej stały grunt. Obserwując i opisując nasze przeżycia artystyczne, chcemy sobie ustalić jakieś sprawdziany. Jednym z nich wydaje się dla krytyka teatralnego stosunek lektury do przedstawienia. Ściślej mówiąc - porównanie wrażeń, jakie odnosimy przy czytaniu utworu dramatycznego, z tym, czego doznajemy, oglądając realizację sceniczną utworu. Wiemy, że owa realizacja układa się rozmaicie. Przedstawienie może w nas burzyć czy osłabiać wizje, jaką ,,zbudował" autor. Albo też wrażenia mogą być ,,równoległe", wtedy zwłaszcza, gdy artyści teatru, na podstawie tekstu, zrealizowali pomysły odmienne od naszych, samodzielnie na nas działające, równouprawnione do tych, jakie poprzednio próbowaliśmy szkicować. Ale jest i trzecia możliwość, chyba najbardziej interesująca i godna uwagi

Myślałem o niej, gdym wychodził z Büchnerowskiego "Woyzecka", zrealizowanego przez poznański Teatr Nowy. Autor tego dramatu nie jest poetą łatwym. Nie dlatego bynajmniej, by dążył do niezrozumialstwa czy hermetyzmu. Przeciwnie, wydaje mi się, że zawsze realizował swą dewizę: ,,o ludzkich sprawach należy mówić po ludzku". Ale ten młody post-romantyk, który niekiedy wyprzedzał swą epokę o kilka generacji,- cierpiał na nadmiar duchowego bogactwa. Obrazy i metafory tłoczyły się pod jego płomiennym piórem; i piętrzyły olśniewająco. Wychowany w epoce, która przeżywała gorączkę walki z absolutyzmem - z tyranami - brał najgorętszy udział w tej walce, jako pisarz i jako człowiek. Żył między stolicą maleńkiego księstewka heskiego, Darmstadtem (gdzie się urodził) a wywierającym nań urok francuskim Strasburgiem (gdzie spędził swe lata młodzieńcze, gdzie znalazł jedyną miłość swego życia i gdzie się potem schronił jako polityczny banita) i Zürichem wreszcie, gdzie umarł jako medyk i 24-letni docent filozofii, pełen zapału, a równocześnie jakiegoś potwornego zmęczenia! Jakaż różnica między nim a wielkim niemieckim romantykiem poprzedniej generacji, Henrykiem Kleistem. Autor "Księcia Homburgu" miał życie złożone z samych klęsk - twórca "Śmierci Dantona" z samych prawie, choć bardzo gorzkich, zwycięstw. Co ich ze sobą łączyło - to poezja najgłębszego niepokoju.

,,Zrazu czuł ucisk w piersi, gdy urywała się skała i poszarzały las chwiał mu się pod nogami - tak opowie Büchner przeżycia swego bohatera w opowiadaniu "Lenc" - a mgła, to chłonęła wszelki kształt, to na pół ukazywała potężne jego rozczłonkowania. Niepokoiło go coś, czego szukał - może zagubionych snów - nic jednak nie znalazł. Wszystko mu się wydawało zbyt małe, zbyt bliskie, zbyt mokre... Nie mógł pojąć, że tyle czasu zabiera zejście z jednego górskiego stoku, dotarcie do jakiegoś odległego punktu, uważał, że to wszystko winno być osiągalne w paru krokach..." A oto inne przeżycia Lenca: "Ogarnął go nieopisany strach. Zerwał się, przemknął przez pokój, zbiegł ze schodów przed dom, ale daremnie, wszędzie było ciemno, nigdzie nie był sam sobie snem". Stany niecierpliwości, nienasyconej potrzeby coraz szybszego pędu, gonitwy, czegoś wykraczającego poza ramy możliwości, a równocześnie strach przed samotnością, przed myślą, że wszystko "jest tylko snem" i pustką, nie były jednak nihilistycznym preludium do poematu na chwałę śmierci, lecz gorączkowym szukaniem drogi: ,,Także i we dnie dostawał tych ataków, bywały wtedy jeszcze gwałtowniejsze... Ulegał wówczas wrażeniu, jakoby egzystował tylko on jeden, a świat istniał tylko w jego wyobraźni, jakoby nie poza nim, Lencem, nie było, on zaś stanowił to coś, co uległo wiecznemu potępieniu..."

Rozumiem, że pisarz o takiej wyobraźni, poeta o takim bogactwie obrazów, wizji i doznań był jakby predysponowany do zajęcia się dramaturgią. W noweli i w powieści nie mógłby się pomieścić szybki rytm jego wyobraźni. Natomiast pisarstwo teatralne pozwalało mu zaspokoić potrzebę ciepła, sympatii, zrozumienia innych ludzi, przezwyciężenia samotności. Gdyż właśnie owo przerażenie myślą, że tylko on sam istnieje naprawdę, a cały świat jest ,,złudzeniem jego wyobraźni" stanowi istotę poetyckich doznań Büchnera, jego niemieszczenia się w epoce, prekursorstwa i znaczenia dla nas, dla ludzi drugiej polowy XX stulecia. Walka człowieka o łączność ze światem, solidarność wobec wielkiego problemu cierpienia, bliskość w odmienności to jest przecież najistotniejszy problem współczesnej filozofii oraz najlepszej sztuki współczesnej. ,,A przecież ja, ja, gdybym był wszechmocny, widzi pan, gdybym nim był, nie tolerowałbym cierpienia, ratowałbym, ratował..." - mówi Lenc do litującego się nad nim pastora.

Krytykując sztukę idealistyczną z właściwą sobie gwałtownością, Büchner woła ustami swego bohatera: ,,Niechby lepiej spróbowali zniżyć się do życia tych najbardziej maluczkich i odmalowali je w każdym jego drgnieniu, w każdej wynikającej zeń przenośni, każdej subtelnej, ledwo dostrzegalnej grze wyrazu..."* Wydaje mi się, że był to właśnie estetyczny - a ściślej mówiąc - dramatyczny program samego Büchnera, szczególnie jako twórcy "Woyzecka". ,,Na to, żeby wniknąć w odrębną jaźń każdego, trzeba kochać ludzkość. Nikt nie powinien się nam wydawać zbyt nieznaczący, nikt za brzydki, wtedy dopiero jest się w stanie ludzi zrozumieć; najpospolitsza twarz wywiera silniejsze wrażenie, niż samo tylko doznanie piękna..." Jednym z tych ,,najbardziej maluczkich" był fryzjer wojskowy z Lipska, Johann Christian Woyzeck, który zamordował z zazdrości wdowę po chirurgu, trzy lata przesiedział w więzieniu, a w 1824 roku został skazany na śmierć i powieszony. Woyzeck jest ,,najbardziej maluczki" nie tylko jako wykonawca skromnego zawodu, biedak imający się każdego zarobku, by utrzymać dziecko i ukochana., poza którą świata nie widzi. Jest także ,,maluczki" jako jeden z tych psychopatów, wizjonerów, neurasteników, odczuwających każde przeżycie jako doznanie fizyczne, którzy zapełniali twórczość Büchnera, którymi się interesował prekursorsko. Był zapewne Woyzeck ,,maluczkim" z jednego jeszcze powodu: przywędrował chyba do Lipska, w poszukiwaniu za chlebem, z Wielkopolski czy Śląska. Wyobrażam go sobie jako poprzednika jednego z tych polskich ,,pariasów", którzy nie potrafili się pomieścić w obcym im i wrogim społeczeństwie. Woyzeck nie był tak wyraźnie przedmiotem ,,mordu sądowego" jak potem Jakubowski, ale sąd i eksperci nie uwzględnili ani faktu że działał w afekcie, ani jego manii prześladowczych i halucynacji.

Jest rzeczą charakterystyczną, że zarówno Woyzeck, jak i wszyscy inni protagoniści dramatu Büchnera, są ukazani charakterystyczną metodą tego poety: bogactwo rysów zewnętrznych, charakterystycznych (a nawet groteskowych) łączy się tu z niezwykłością, z głębokim nurtem mniej lub więcej jasnych myśli, odczuwań, wizji, urazów, niepokojów. Każdy "zjadacz chleba" jest tu jakby poetę swego własnego losu i własnej myśli. Najgłupszy z głupich i najbezmyślniejszych z bezmyślnych - Kapitan, który przez swą nonsensowną złośliwość rozpętuje dramat, prowadzący ku katastrofie - jest dotknięty obsesją śmierci oraz ,,ucieczki czasu".

Chyba najpełniej i najgłębiej realizował Büchner swe marzenia artystyczne właśnie w "Woyzecku". Inne jego sztuki, w taki czy inny sposób, rozgrywają się ,,na szczytach". "Śmierć Dantona" to dramat dumy i przesytu, nie raczącego podjąć walki o życie. Komedia "Leonce i Lena" jest próbą ucieczki poza krąg własnego losu, z ironicznym spotkaniem się w tym samym miejscu, skąd bohaterowie podjęli ową ucieczkę. Ale dopiero w "Woyzecku" wielki problem niepokoju i najistotniejszej walki o sens życia wydobywa się na wierzch spod wielobarwnej groteski. Büchner zrobił tu jeszcze jeden dalszy krok na drodze wskazanej przez Szekspira i romantyków: nie ma już u niego żadnych różnic jakościowych między osobowościami Grabarza a Hamleta.

Twórcy poznańskiego przedstawienia dali utworowi klimat, w którym bujnie rozkwitły wielkie jego wartości. Obraz sceniczny, działające postacie, ton i barwa są tu plastycznie zarysowane i pełne poezji. Piotr Potworowski dał rozwiązania przestrzenne całkowicie odmienne od najczęściej u nas stosowanych. Najświetniejsze osiągnięcia naszej scenografii mają charakter w dużej mierze architekturalny. Podesty Pronaszki, troska o drugi plan, o tło, o zabudowanie sceny służą przede wszystkim sprawom kształtu i trójwymiarowości. Do analogicznych celów, choć innymi środkami, zmierzają ,,gotyckie" rozwiązania plastyczne Jana Kosińskiego, (by przypomnieć choćby znakomite w nagromadzeniu światła i kontrastowego mroku dekoracje do "Księcia Homburgu"). Daszewski, wspaniały - choć nie tak ,,niespokojny" jak Pronaszko - ,,architekt" sceny, posługuje się kolorem jako jednym ze sposobów osiągnięcia harmonii, proporcji. Potworowski - inaczej. Jego dekoracje są na wskroś malarskie. Działa ,,płaskością", stłoczeniem, nieomal jednowymiarowością, znakomitą obsesją ,,szarości". Na bardzo ciasnej przestrzeni, z wyjątkową ekonomią użytych rekwizytów pozwala Potworowski rozegrać cały dramat Woyzecka i gromadki ludzi, tropionych przez niejasne dla nich, nienazwane, nieuświadomione światy obsesji.

Reżyser poznańskiego spektaklu, Marek Okopiński, jakże zharmonizował swą pracę z tak nakreślonymi ramami! Nie starał się o ,,opisowość", o wygrywanie szczegółów, o ,,przekładanie" działań dramatycznych na dosłownie podjęte ,,czynności" teatralne. Natomiast precyzyjnie zastosował artystyczny aparat teatralnej sugestii. Taniec w karczmie, w czasie którego Maria mówi do Tamburmajora, by ją przyciskał, ,,coraz mocniej, mocniej", jest w tym przedstawieniu - teatrem cieni. Jarmarczny spektakl obywa się bez ,,konia", ale za to z efektami przelatujących przez scenę błyskawic, z Wywoływaczem nie zachowującym (może nawet ponad miarę tutaj potrzebna.) tradycyjnego ceremoniału. Bójka między Woyzeckiem a Tamburmajorem jest jednostronnym pognębieniem leżącego na ziemi fryzjera.

Metodą podobną operują i aktorzy. W roli Woyzecka nie oglądałem Władysława Głąbika, który tego dnia uległ wypadkowi, ale młodziutkiego artystę, Macieja Bornińskiego. Z natury rzeczy musiało być w tym sporo ,,szkicowości"; jednakże kilka subtelnych szczegółów przekonało mnie, że Borniński wczuwał się w ów system wyrazistej i harmonijnej sugestii poetyckiej, którym operują twórcy spektaklu. Wystarczy wskazać na sposób reagowania młodego aktora w scenie, w której Kapitan złośliwym swym dowcipem budzi w Woyzecku kompleks zazdrości, rozpaczy i nieznośnego bólu przemijania (,,On teraz - jak ja kiedyś"). Borniński reaguje tu w sposób, który się widzowi kojarzy z nagłym wstrząsem w myślach bohatera, z jego przyblednięciem, z instynktownym wyczuciem załamania i runięcia wszystkiego. "Człowiek jest otchłanią. - mówi Woyzeck o swej niewiernej Maryśce - W głowie się kręci, gdy się spojrzy

Irena Maślińska gra bardzo precyzyjnie Maryśkę, dziewczyną gorącą, o duszy dziecka łasego na błyskotki, a jednak podległego torturom niepokoju, współczucia, wyrzutów sumienia. Wyraźnie zarysowane zostały cechy groteskowe Kapitana w grze Stefana Orzechowskiego; jego prowincjonalna godność i ton wojskowo-rubaszny nie tłumiły ,,drugiego tła" tej interesującej roli, owego niepokoju, który się tak ostro wyraża wstrętem do pośpiechu.

Chyba tylko Doktor w interpretacji aktora, którego wdzięcznie wspominam z jego poprzednich ról, Zenona Burzyńskiego, trochę tu ,,zamazywał" Büchnerowską poetykę; wyobrażałbym sobie w tej roli jakąś ,,maskę" zimnego eksperymentatorstwa i sadyzmu, kryjącego nieznośny niepokój i wzburzenie. Dwa powiedzenia Büchnera mogłyby oświetlić tę postać: ,,Mam znakomite samopoczucie, wyjąwszy dni, kiedy pada landregen, albo wieje wiatr z północnego zachodu. Wtedy jestem w takim nastroju, ze wieczorami, przed udaniem się na spoczynek, po zdjęciu jednej skarpetki potrafiłbym powiesić się na drzwiach swego pokoju, bo zbyt uciążliwe wydaje mi się zdjęcie drugiej". Oraz: "Oddałem się teraz bez reszty naukom przyrodniczym i filozofii. Wkrótce udam się do Zurychu, aby w moim charakterze niepotrzebnego członka społeczeństwa wykładać bliźniemu rzeczy najbardziej niepotrzebne, a mianowicie niemieckie systemy filozoficzne od czasów Kartezjusza i Spinozy". (List do brata z 2.IX.1836).

Büchner wołał malarzy holenderskich od włoskich. ,,Ja żądam we wszystkim życia, prawdopodobieństwa istnienia" - formułował swe credo estetyczne ustami Lenca. "Prawdopodobieństwo istnienia" nie polega, oczywiście, na kopiowaniu ,,życia" ("Poeci rzekomo malujący rzeczywistość, nie mają o niej w istocie żadnego pojęcia"). Zgadza się to z zasadą ,,nieśmiertelnego piękna", co ,,przechodzi z jednego kształtu w drugi", którą przytoczyłem jako motto.

Myślę, że twórcy poznańskiego przedstawienia znakomicie zrealizowali owe postulaty i pozwolili dotrzeć do samego rdzenia Büchnerowskiej poezji dramatycznej, bliskiej naszej epoce i naszemu odczuwaniu sztuki. Büchner był dość odosobniony; ze współczesnych mu dramaturgów mógłby się tylko porozumieć z naszym Krasińskim. Prawda, że mieszczańskiego rewolucjonisty z Darmstadtu, założyciela Towarzystwa Praw Człowieka i politycznego wygnańca z Hesji, ideowo niewiele łączyło z wielkopańskim turysta, który odwiedzał Hesję, by leczyć swe zawroty głowy i bóle oczu, przypisywane przez prof. Cheniusa hipochondrii. A jednak były między nimi punkty wspólne. Urodzeni niemal równocześnie (Krasiński był zaledwie o rok starszy), rewolucją interesowali się przede wszystkim z punktu widzenia indywidualnych przeżyć uczestniczącego w niej człowieka. Walka o dokonanie wyboru wśród pytań, nękających człowieka, poczucie odpowiedzialności za ów wybór to może problem jeszcze bliższy obu poetom.

O inscenizowaniu utworów Büchnera marzył całe lata Wilam Horzyca, który - jak wiadomo - tłumaczył "Śmierć Dantona", a w redagowanej przez siebie ,,Drodze" wydrukował w 1929 roku przekład "Woyzecka", dokonany przez wielkiego poetę, Jerzego Lieberta. Kilka lat później (1937) Stefan Napierski wydał tłumaczenie "Leonce i Leny", w 1956 spolszczyła Kazimiera Iłłakowiczówna genialne opowiadanie "Lena". Jeszcze w 1949 roku Leon Schiller wymieniał "Woyzecka" jako jedną z pozycji swego wielkiego teatru marzeń.

Nadszedł obecnie czas urzeczywistnień. Wyszomirski zagrał w Katowicach Śmierć Dantona, Irena Byrska w Kielcach wystawiła komedie, "Leonce i Lena", Państwowy Instytut Wydawniczy opublikował "Utwory zebrane" Büchnera, w Poznaniu Marek Okopiński wyreżyserował "Woyzecka", w przekładzie Jerzego Lieberta. (Istnieją też inne tłumaczenia: Jana Nepomucena Millera i Konrada Swinarskiego). Zachwyca mnie owa ciągłość marzeń i planów od Horzycy i Schillera, aż po artystów współczesnych: Wyszomirskiego, Byrskich. Okopińskiego, Potworowskiego, Hebanowskiego (który, jako literacki doradca, współdziałał w wystawieniu "Woyzecka").

Umiem sobie wyobrazić nowoczesne życie teatralne tylko jako realizację dążeń i marzeń artystów. Tego nas uczyli, to nam ukazywali: Adwentowicz, Trzciński, Osterwa, Wysocka, Jaracz. Schiller, Wierciński, Horzyca (a przed nimi Koźmian i Pawlikowski). Najlepsze współczesne teatry polskie są teatrami szlachetnie pojętych, ,,złotych" ambicji. Tylko one mają rację bytu, tylko one mogą naprawdę porwać publiczność wobec rywalizacji stworzonej przez radio, telewizję, sporty. (Nawet i w tej ostatniej dziedzinie publiczność coraz bardziej garnie się ku ,,trudnej" i wymagającej znawstwa, a pięknej lekkiej atletyce, na niekorzyść futbolu i boksu). Droga ambicji jest drogą zwycięstwa. Kompromis to psucie gustu i zarodek jeśli droga zwycięstwa. Kompromis to psucie gustu i zarodek jeśli nie dzisiejszej, to przyszłej klęski.

Piękny i mądrze zagospodarowany Poznań zasługuje na teatr naprawdę ambitny, wartościowy, odkrywczy. Ileż rzeczy zachwyca w tym mieście: od czystości ulic i bogactwa zieleni, tramwajów kursujących z zastanawiającą regularnością i wszędzie docierających, aż po znakomitą obsługę w sklepach i restauracjach, oraz idealnie czyste i wygodne hotele! Mnóstwo drobnych, ale sumujących się braków czy niedociągnięć boleśnie utrudnia nam życie; poznaniacy umieli im zapobiec. Nie wyobrażam sobie, by w Poznaniu - jak się to działo w sierpniu w Warszawie - przyjezdny nie mógł się w nocy napić szklanki herbaty.

Trudno mi uwierzyć gdy słyszę, że poznaniacy nie życzą sobie naprawdę ambitnego teatru. Tak twierdzą ludzie, którzy nie doceniają tego miasta, którzy go nie potrafią zrozumieć. Pamiętam tłumy na wieczorze w Pałacu Działyńskich, entuzjazm, jaki budził teatr Horzycy, jego "Hamleta" i "Fedrą".

Być może, że Byrscy dawali czasem spektakle zbyt prekursorskie i śmiałe; może nawet popełniali omyłki. Czyż to znaczy, że nie powinno się im było pozostawić przynajmniej tyle czasu, ile potrzeba do rozwinięcia szerszego programu, do realizacji innych pozycji, uzupełnienia potrzeb organizacyjnych teatru?

Tadeusz i Irena Byrscy są artystami, którzy powinni otrzymać pełne możliwości pracy. Przecież to oni odważyli się pierwsi wznowić "Przepióreczkę", "Powrót Odysa" i "Pierścień wielkiej damy". Są w świetnej fazie swych poszukiwań, swego rozwoju. Sztuka zastygła w formach raz osiągniętych, nie znająca eksperymentów, sama godzi w swe istnienie. Kto dziś w Polsce podnosi głos w obronie artystów bezkompromisowych i odważnych, konsekwentnych i sobie wiernych, nie tylko ich samych broni, ale i sztuki, której służą.

* 28 lipca 1835 w liście do rodziny pisał Büchner: ,,A co się jeszcze tyczy tak zwanych poetów idealistycznych, uważam, że oni prawie zawsze pokazywali w swoich utworach napęczniałe patosem marionetki, a nie ludzi z krwi i kości, których radości i cierpienia mógłbym współprzeżywać... Słowem bardzo poważam Goethego i Szekspira, a bardzo mało Schillera". Czyż nie przypomina to uwagi Jean Vilara, że świat dzieli się na dwie grupy: tych, którzy lubią Schillera i innych, co przeżywają Kleista? Tym bardziej, że Vilar właśnie wystawia Büchnerowski dramat "Śmierci Dantona".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji