Artykuły

Zenon Butkiewicz: W poszukiwaniu okrągłego koła

Nie mogę pisać o konkursach na dyrektorów instytucji kultury, przyjmując pozę niezależnego eksperta, bo od kilku lat biorę czynny udział w tych procedurach. Jeżeli jednak zdecydowałem się zabrać tu głos, to w przekonaniu, że opozycją znaczeniową dla pojęcia "ekspert niezależny" bynajmniej nie jest jedynie "ekspert zależny". Może to być po prostu ekspert, czyli osoba znająca zagadnienie z autopsji - pisze Zenon Butkiewicz w Dialogu.

W podsumowaniu swego artykułu Paweł Wodziński pisze tak: "Nie ma sensu domagać się przejrzystych procedur, bo te, które istnieją dziś, są dość przejrzyste. Nie ma sensu zwracać uwagi na to, jak wyglądają konkursy ministerialne czy procedury otrzymywania grantów. One z zewnątrz zawsze wyglądają właściwie. Trzeba obserwować za to, jak te procedury funkcjonują, kto naprawdę decyduje, kto osiąga korzyści, i jakie to są korzyści".

Zgadzam się z tą konkluzją właściwie w pełni. Pytanie tylko, czy wizerunek tych, "którzy naprawdę decydują", będziemy sobie konstruowali na kształt sytuacji z powieści Ludluma, gdzie bohaterowie uczciwie walczą, cierpią i czasami giną, a na końcu do willi ukrytej w górach zjeżdża kilku tajemniczych dżentelmenów, którzy ustalają, jak ma być i kto tu rządzi. Mnie bliższy jest obraz z całkiem innego filmu: duszne pomieszczenie i dwunastu spoconych mężczyzn boryka się ze swymi przesądami, z myślowymi stereotypami, uparcie i mozolnie dążąc do ustalenia rzeczywistego stanu rzeczy. Podniesienie przez nich ręki za lub przeciw nabiera rzeczywistej wagi i wartości.

Skąd się biorą dyrektorzy teatrów? Dobrze pamiętam czasy, kiedy ich po prostu mianowano. Samo kandydowanie jednej czy drugiej osoby było ściśle strzeżoną tajemnicą, co w warunkach Peerelu było nietrudne do osiągnięcia. Nominację wręczali przedstawiciele lokalnych organów państwa, ale decydowano o niej na odpowiednim szczeblu lokalnych struktur Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. W odniesieniu do ważniejszych scen - wcale nie tylko stołecznych - decyzja zapadała w Komitecie Centralnym. Powiem od razu przekornie, że ten system dawał niekiedy i pozytywne rezultaty: arbitralność i całkowita niedemokratyczność procedury sprawiła, że wielu młodych reżyserów bardzo wcześnie otrzymało swoją szansę samodzielności artystycznej, a znaczna ich liczba umiała świetnie ją wykorzystać. To jednak oczywiście tylko "uboczna korzyść" patologicznego systemu, w którym o mianowaniach i odwołaniach decydowały najczęściej względy pozaartystyczne, a artystów złamanych, okaleczonych praktykami władzy znalazłoby się z pewnością nie mniej niż tych, którzy wspomnianą szansę wykorzystali.

Nie będę tego wątku rozwijał, bo nie dla historycznych rozważań zaproszono mnie na łamy "Dialogu", ale bez przypomnienia tamtych czasów trudno zrozumieć wiele uwarunkowań, które towarzyszą dzisiejszym sposobom powoływania dyrektorów teatrów (a też i dyrektorów takich instytucji, jak filharmonie czy galerie sztuki). Myślę nie tylko o stanie prawnym, ale również o postrzeganiu z zewnątrz tego procesu i związanych z nim procedur.

Nie mogę pisać o konkursach na dyrektorów instytucji kultury, przyjmując pozę niezależnego eksperta, bo od kilku lat biorę czynny udział w tych procedurach. Jeżeli jednak zdecydowałem się zabrać tu głos, to w przekonaniu, że opozycją znaczeniową dla pojęcia "ekspert niezależny" bynajmniej nie jest jedynie "ekspert zależny". Może to być po prostu ekspert, czyli osoba znająca zagadnienie z autopsji. Najpierw spróbuję przedstawić podstawowe założenia prawne, według których wyłaniani są dyrektorzy instytucji kultury, w tym także teatrów. Niestety nie da się zarysować tego zagadnienia w sposób interesujący i lekki.

Procedury są żmudne, czasochłonne, niekiedy zawiłe. Zasadniczym aktem prawnym jest "Ustawa o organizowaniu i prowadzeniu działalności kulturalnej" z roku 1991, przepisy w następnych latach ewoluowały, a podstawowy ich kształt regulujący dzisiejszą praktykę pochodzi z roku 2004, także pewne modyfikacje wprowadzono podczas nowelizacji w roku 2011. Niemniej system funkcjonuje od dziesięciu lat. Ustawodawca założył dwa sposoby powołania dyrektora: na podstawie konkursu i w trybie bezkonkursowym. Oba są równorzędne pod względem prawnym.

Można zadać pytanie (i jest ono często zadawane), dlaczego nie zastosowano konsekwentnie tylko trybu konkursowego. Wątek ten przewijał się w dyskusjach prowadzonych wokół prac nowelizacyjnych w latach 2009-

-2010. Ów drugi tryb - nazwijmy go "z wolnej ręki" - służyć miał dwóm konkretnym sytuacjom: kiedy organizator zabiegał o pozyskanie upatrzonego wybitnego twórcy do prowadzenia placówki, bądź kiedy odchodzący dyrektor wykreował swego naturalnego następcę. Ustawodawca wolał zostawić taką furtkę niż ryzykować pokusę organizowania konkursu "pod kandydata" i deprecjonowania w ten sposób samej idei konkursów. W 2011 wprowadzono katalog wymogów, które musi spełnić organizator, zwracając się do ministra z wnioskiem o powołanie kandydata "z wolnej ręki". Przede wszystkim wniosek nie może postulować udzielenia tak zwanego uprawnienia blankietowego, musi dotyczyć konkretnego kandydata i zawierać precyzyjnie opisany powód odstąpienia od procedury konkursowej.

Zmiany w ustawie, a właściwie jedna z nich, fundamentalna, wywołała potrzebę stworzenia jeszcze jednego trybu, już funkcjonującego w ograniczonym zakresie przypadków. Przypomnijmy, że nowelizacja z roku 2011 wprowadziła w miejsce dotychczasowej dowolności obligatoryjną kadencyjność stanowiska dyrektora w teatrze: od trzech do pięciu sezonów artystycznych. Wprowadzony został zatem przepis, że dyrektor może uzyskać przedłużenie swej kadencji na następny okres, jednakże organizator zobligowany jest do zasięgnięcia opinii stowarzyszeń twórców, przedłużenie opiniuje także minister.

Lista instytucji, w których organizator jest obowiązany do przeprowadzenia konkursu, zawarta jest w rozporządzeniu ministra z roku 2004. Po zmianach w roku 2012 lista ta obejmuje łącznie 357 instytucji, których charakter uznano za ponadlokalny. Lista została sporządzona we współpracy między ministerstwem a organizatorami instytucji, przy czym trzeba podkreślić - i co może zaskakiwać! - w większości przypadków organizatorzy zabiegali o umieszczenie jak największej liczby swoich instytucji w tym wykazie. Zatem niejako dobrowolnie decydowali się na ograniczenie swoich kompetencji. Na "liście obowiązkowej" znajduje się 49 teatrów dramatycznych, 25 teatrów o charakterze muzycznym, w tym także teatrów ruchu oraz 25 teatrów lalkowych. W pozostałych przypadkach decyzja o trybie powołania należy wyłącznie do władz lokalnych.

Drugie z rozporządzeń dotyczących konkursów obowiązuje w niezmienionej postaci od roku 2004 i określa sposób przeprowadzenia konkursu. Organizator ma prawo, jak i obowiązek, ustalenia regulaminu pracy komisji i powołania przewodniczącego. Natomiast suwerennym prawem komisji jest ustalenie kryteriów oceny i sposobu przeprowadzenia rozmów z kandydatami. Przepisy zakładają, że wszystkie osoby, które spełnią wymogi formalne, przechodzą do drugiej części konkursu i komisja nie ma prawa wstępnej selekcji, czyli każdy kandydat ma zagwarantowany udział w bezpośredniej rozmowie z komisją. Ważnym postanowieniem tegoż rozporządzenia jest obowiązek jawnego głosowania podczas obrad komisji.

Konkursy organizowane dla instytucji z "listy obowiązkowej" mają ustawowo określony skład komisji: trzech przedstawicieli organizatora, dwie osoby desygnowane przez ministra, dwa miejsca dla przedstawicieli stowarzyszeń twórców i dwie osoby reprezentujące załogę. Ustawa powiada, że są nimi przedstawiciele związków zawodowych, a jeśli takowe nie działają w instytucji, pracownicy mają prawo skierować do komisji dwie osoby wybrane w przyjętym zwyczajowo trybie. Organizator, a więc urząd miasta lub urząd marszałkowski, kieruje do komisji najczęściej jednego z członków zarządu (wiceprezydenta lub wicemarszałka) i urzędników z pionu kultury, niekiedy zarządzania lub finansów. Czasem wśród tych trzech osób są radni, czasem - dużo rzadziej - osobistości kultury z danego miasta czy regionu.

Do organizatora należy także wybór zaproszonych stowarzyszeń, aliści desygnowanie konkretnych osób jest już prerogatywą samego stowarzyszenia. W przypadku teatrów do komisji zapraszani są najczęściej przedstawiciele ZASPu, Stowarzyszenia Dyrektorów Teatrów, w przypadku teatrów lalkowych - POLUNIMY, a muzycznych - Stowarzyszenia Polskich Artystów Muzyków lub Związku Kompozytorów Polskich. Z kolei przedstawiciele pracowników to najczęściej, w literalnej zgodzie z ustawą, reprezentanci związków zawodowych, ale są to też, wybrani wybrani w szerszych wyborach, na przykład przedstawieciele zespołu artystycznego. Przedstawiciele załogi nie muszą być członkami związków, co więcej, nie muszą być nawet pracownikami instytucji. Muszą jedynie posiadać mandat przedstawicielski. Również reprezentanci ministra są wskazywani jego suwerenną decyzją i są to urzędnicy ministerstwa (z kompetencjami odpowiadającymi charakterowi instytucji), a także dyrektorzy instytucji narodowych lub współprowadzonych. W odniesieniu do instytucji narodowych stałą praktyką od kilku lat jest zapraszanie przez ministra wybitnych osobistości z danej dziedziny.

I punkt, który budzi często gorące emocje. Konkurs, o którym mówi się potocznie, że ma wybrać dyrektora instytucji, tak naprawdę jest konkursem na kandydata do objęcia stanowiska dyrektora. Jest to nierzadko odczytywane jako rozwiązanie godzące w ideę niezależności wyboru: dlaczego nie na dyrektora, a tylko na kandydata? Odpowiedź tkwi zupełnie poza sferą konkursu; wynika z systemu prawnego. Dyrektor instytucji publicznej: teatru (ale też na przykład szkoły) może otrzymać powołanie na stanowisko i zawrzeć umowę o pracę tylko z określonym przedstawicielem organu administracji publicznej, rządowej czy samorządowej. Komisja nie może wykonywać czynności z zakresu Kodeksu pracy czy Kodeksu postępowania cywilnego. Zatem w ramach pragmatyki urzędowej państwa ostateczna decyzja o powołaniu dyrektora należy do reprezentanta owego organu. Krytycy systemu widzą w tym aspekcie lukę, w którą mogą wciskać się naciski polityczne, formułują też zarzuty o niedemokratyczności podjętej decyzji. Łatwo zapominają jednak, że podejmujący decyzję prezydent miasta czy zarząd województwa ma jak najbardziej demokratyczny mandat do jej podjęcia, potwierdzony w powszechnych wyborach.

Jeżeli przebrnie się przez gąszcz sformułowań: organizator, ustawa, rozporządzenia, to można, jak sądzę, zaryzykować ostrożne twierdzenie, że autorzy przepisów zrobili wiele, by miały one charakter transparentny i stwarzały równe szanse kandydatom. Członkowie komisji pochodzą z różnych środowisk, o różnej tożsamości, różnie definiujących swoje cele, część z nich spotyka się na posiedzeniu po raz pierwszy.

Tyle teorii, pora zastanowić się nad praktyką. Czyli nad pytaniem, jak jest naprawdę?

Nie potrafię sformułować jednoznacznej odpowiedzi w tonacji białej lub czarnej. Próbuję sytuować się gdzieś w równej odległości pomiędzy naiwną wiarą, że same procedury, poprawne od strony legislacyjnej, wystarczą do prawidłowego przebiegu konkursu, a niezłomnym przekonaniem, że skoro zostałem przegłosowany, werdykt musi być efektem manipulacji i spisku pozostałych członków komisji. Podzielam opinię szwajcarskiego politologa Wolfa Lindera, który powiada: "Nie bądźmy [] naiwni: każda wersja demokracji będzie w jakimś stopniu wadliwa. Demokracja to tylko idea, a świat idei i świat rzeczywisty dzieli bardzo wiele" .

Dla funkcjonowania procedur demokratycznych potrzebna jest chęć uczestnictwa w nich przez wszystkie biorące w niej udział podmioty, a przystąpienie do tych procedur jest zarazem wyrażeniem gotowości zaakceptowania ich rezultatów. Potrzebny, a nawet konieczny jest kapitał zaufania społecznego, zasadzający się na wierze we wspólne działanie, które może przynieść korzyści ogółowi, oraz na przekonaniu, że uczestnicy tych działań kierują się racjonalnymi przesłankami. To wcale nie są oczywistości. Jakże często z demonstracyjnym niedowierzaniem przyjmowane są deklaracje organizatora, że poszukuje najlepszego kandydata. Analiza funkcjonowania procedur konkursowych przesuwa się dziś w domenę przynależną raczej psychologom społecznym i socjologom niż kodyfikatorom. A ocena owych procedur w środowisku, w którym subiektywizm i kreowanie własnej wersji zdarzeń zawsze jawiło się jako walor niezwykle pożądany, staje się jeszcze trudniejsze. Jeżeli połączymy to z faktem, że - według sondaży opinii publicznej - jesienią 2013 roku skonfliktowanie społeczne w Polsce osiągnęło nienotowany do tej pory poziom, trudno o optymistyczne wnioski.

Z pewnością sam proces konkursowy zawiera punkty, które z miejsca wywołują różnego rodzaju zastrzeżenia. Dla przykładu: regulaminy są układane przez każdego z organizatorów dla każdego konkursu oddzielnie. Czy nie byłoby lepiej, aby istniał jeden ogólnie przyjęty model regulaminu? Ale czy nie stracimy w ten sposób specyfiki konkretnej instytucji, specyfiki regionu? Czy nie za wiele w tym tęsknoty za centralną władzą? Jakkolwiek to oceniać, regulaminy bywają różne. Ja najwyżej cenię te najprostsze, w których unika się niepotrzebnych zawiłości, a werdykt jest jednoznaczny, uzyskany w jednym głosowaniu. Wszelkiego rodzaju punktacje, które zastępują rozmowę na temat kandydatur, powodują, że często sami członkowie komisji bywają zaskoczeni rezultatem. Proste jest najlepsze.

Dobrze jest też zachować rozwagę przy formułowaniu warunków dopuszczających do udziału w konkursie. Kryteria zbyt otwarte stwarzają ryzyko napływu kandydatów o wątpliwych kompetencjach. Zbyt wąskie prowokują podejrzenia, że konkurs jest sprofilowany pod jakiegoś konkretnego kandydata. Szczęśliwie po kilku latach doświadczeń zniknęły z większości konkursów takie warunki, jak wąsko określony profil (nie poziom) wykształcenia czy też staż na stanowisku kierowniczym, a nawet doświadczenie w kierowaniu instytucją. Obostrzenia w tej ostatniej kwestii prowadziły do tego, że w konkursie mogli brać udział tylko ci kandydaci, którzy już raz byli dyrektorami, niekoniecznie przecież udanymi. Warunek z pozoru sensowny, prowadził w absurd.

Kolejne wątpliwości budzą się przy ocenie dokumentów pod względem formalnym, poprawności złożonych oświadczeń, zaświadczeń, kopii. Rygorystyczna skrupulatność organizatora może nasuwać przypuszczenie, że za pomocą formalnych trików chce wyeliminować niepożądanych kandydatów. Z drugiej strony, skoro zapisano w wymogach na przykład ściśle określony staż pracy czy obowiązek złożenia konkretnych dokumentów, niepodobna taki wymóg ominąć.

Krytycy praktyki konkursowej rzadko zdają sobie sprawę z pewnego napięcia doskonale wyczuwalnego, gdy się zasiada "po tamtej stronie", za zamkniętymi drzwiami, przy komisyjnym stole. Otóż w rywalizacji artystycznej zazwyczaj liczy się nie tylko samo zwycięstwo, ale i miejsce na podium. Sam udział w finale Konkursu Chopinowskiego to już przepustka na estrady koncertowe świata. Tymczasem w konkursach, o których mówimy, zwycięzca jest tylko jeden. Pozostali, niezależnie od tego, jak wypadli, zajmują miejsce drugie - czyli ostatnie. Przegrali. To wcale nie tylko dla nich dyskomfort. Członkowie komisji bardzo często widzą wśród osób zgłaszających się do konkursu dwóch, trzech kandydatów, którzy - gdyby zwycięskiemu rywalowi nieszczęśliwie zepsuł się samochód i nie dojechałby na przesłuchanie - równie dobrze mogliby pretendować do dyrektorskiego stanowiska. I co z tego? Nawet gdy ktoś z członków komisji szepnie im na boku dobre słowo, w ich dalszym losie nic to nie zmieni.

Mówiło się, że na każdy konkurs przyjeżdża autobus tych samych kandydatów. To już przeszłość. Oczywiście, nadal są osoby, którym się zdaje, że wciąż jadą w peletonie zawodników z szansami na piękny finisz na mecie, chociaż w rzeczywistości wyprzedził je nawet samochód z napisem "koniec wyścigu". Tak naprawdę jasne jest, kto bierze udział w życiu teatralnym, a kto tylko pozoruje uczestnictwo. Dziś w większości konkursów formuje się prawdziwa czołówka peletonu: dwójka, trójka ciekawych, kompetentnych kandydatów, z których tylko jedna osoba obejmie stanowisko. Patrzę na to z żalem i obawą: czy niepowodzenie energicznych, dysponujących ciekawym programem trzydziestolatków - jedno, drugie, trzecie - nie zniechęci ich, nie napełni zgorzknieniem. Ile razy można im mówić: byliście na (nieoficjalnym) podium, próbujcie, warto, jeszcze raz i jeszcze raz?

Czy procedura konkursowa daje gwarancje, że wyłoniony kandydat jest najlepszy? A czy jakakolwiek inna dziedzina życia dysponuje systemem, który dawałby podobną rękojmię? Najsumienniej, najczytelniej prowadzone postępowanie pozwala tak naprawdę ocenić dwa parametry: dotychczasowy dorobek i doświadczenie kandydata oraz program - jego oryginalność, dopasowanie do konkretnej instytucji, wreszcie jego realność. Trzecim, uzupełniającym parametrem może być umiejętność autoprezentacji kandydata. Dla przyszłego dyrektora rzecz nie bez znaczenia, acz nie zawsze wyłącznie pozytywna, bo nie brak i złotoustych, którzy zapewniają, że reżyserzy KL, KW, GJ, JK i MZ przebierają nogami, żeby pracować w ich teatrze. Chciałoby się wierzyć! Ale raczej się nie da.

Nie jestem na tyle bezkrytyczny, aby stawiać na szali honor czy majątek, że w trakcie konkursów nie może dojść do nieprawidłowości, w różnej zresztą skali. Ale ośmielę się oświadczyć, że w moim najgłębszym przekonaniu konkursów w pełni tego słowa znaczeniu uczciwych, zapewniających kandydatom równe warunki udziału jest zdecydowana większość. Oczywiście cała ta działalność ma swoją czarną legendę, nad czym ubolewam i do ubolewania muszę się ograniczyć; wyznawców tej legendy i tak przecież nie przekonam. Będę jednak uparcie bronić tezy, że procedury nie są postdemokratycznymi atrapami. Choć, owszem, atrapy możemy uczynić z nich my: organizatorzy, członkowie komisji, kandydaci. Komentatorzy też.

Jednak nikt przecież nie poważy się stawiać tezy, że lepiej byłoby z konkursów zrezygnować. Bo co zamiast nich? Nominacje? Czyje? Władzy? Władza to polityka. Niezależnych ekspertów? A kto ich będzie powoływał? Władza. A władza to wiadomo. I tak ruszamy w szalonym pędzie w kółko. Ku czemu? Przekonać się, że koło jest okrągłe?

***

OD REDAKCJI "DIALOGU"

W numerze październikowym opublikowaliśmy tekst Pawła Wodzińskiego "Teatr postdemokratyczny", w którym autor rozważał rozmaite niepokojące zdarzenia do jakich dochodzi na styku władza-sfera artystyczna, w kontekście szerszych procesów dotyczących całego systemu demokratycznego. Tezy Wodzińskiego sumiennie przypomina pierwszy z trójki jego polemistów. Intencją i autora, i redakcji było zainicjowanie dyskusji na poruszone tematy. O komentarze, dopowiedzenia i sprzeciwy poprosiliśmy więc troje autorów: komentatora politycznego, praktyka w zarządzaniu kulturą i kuratorkę pozainstytucjonalnych projektów artystycznych. Mamy nadzieję, że to początek rozmowy. Zapraszamy zainteresowanych na łamy pisma, prosimy o krótkie wypowiedzi na temat wybranych kwestii poruszanych (lub tylko sygnalizowanych) bądź w artykule Wodzińskiego, bądź w głosach polemicznych.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji