Artykuły

Leszek Bzdyl: Co naprawdę mówi twoje ciało?

- Widziałem zespół tancerzy z Holandii, w połowie tworzyli go Azjaci. To było piękne, prymitywne i zwierzęce. Zapytałem, co oni robią, że tak tańczą, i jeden trochę brutalnie uciął rozmowę: "To nie dla was. Macie za dużo kompleksów" - z tancerzem i choreografem LESZKIEM BZDYLEM rozmawia Grzegorz Giedrys.

Jest taki stereotyp, że tancerz to niemęski zawód.

- No, niektórzy mówią nawet, że gejowski.

Dziś chyba nie ma wątpliwości, że to zajęcie seksowne.

- Aż tak? Dla oficerów carskiej armii tancerki tańczące balety Czajkowskiego były wyjątkowo seksowne. Te nogi! Te ramiona! Tak było, jest i będzie. Taniec zawsze będzie postrzegany jako jakieś przekroczenie czy też wykroczenie. Seksualność na scenie ma pierwszorzędne znaczenie, nawet jak chcielibyśmy, żeby było inaczej. Czasami widz tylko poprzez impuls erotyczny może wkręcić się w przedstawienie.

Czyli na początku interesuje go jedynie erotyka?

- Tak. Ważne jest, żeby na tym uwiedzeniu nie zakończyła się nasza rola. Niekiedy widza tak rozmiękczonego daje się wprowadzić w obszary dalekie od zinfantylizowanej erotyki. Erotyczność teatru robi cuda, szarą mysz zmieni na scenie w postać, z której bije światło. Można byłoby powiedzieć, że to wybuchowa mieszanka zwierzęcości, nadzwyczajnej koncentracji, i do tego przyprawiona szczyptą wyrafinowania.

Polacy uchodzą za mało roztańczony naród. Tańczymy, gdy na stole pojawia się alkohol.

- Żadnej z nacji na północ od Pirenejów, Alp i Karpat nie można uznać za szczególnie roztańczoną. Brakuje słońca, a śnieg i deszcz zmuszają do siedzenia po domach. Trudno się tańczy w szalikach i czapkach. Ale my, Polacy, mamy jeszcze dodatkową antypredyspozycję.

Jaką?

- Muszę panu coś opowiedzieć. Jest połowa lat 80., mam 20 lat i przez myśl mi jeszcze nie przeszło, że wkrótce zajmę się profesjonalnie tańcem. Zaczynałem dopiero działać w jednym ze studenckich teatrów we Wrocławiu. Ten teatr organizował festiwal, na którym wystąpił zespół z Holandii w połowie złożony z Azjatów. Nigdy czegoś takiego na scenie nie widziałem - to było prymitywne i zwierzęce, w ruchach tych ciał było coś miękkiego i silnego, ale nie siłowego. Po spektaklu poszedłem na imprezę, na której spotkałem tancerzy. Zapytałem, jak oni to robią, że tak tańczą, i jeden trochę brutalnie uciął rozmowę: "To nie dla was. Macie za dużo kompleksów". Wkurzyłem się. Powiedzieć komuś, że ma kompleksy, to jak dać mu bilet w jedną stronę do piekła. Ale zacząłem myśleć.

Przyznał mu pan rację?

- Niestety, musiałem. Nie cierpię słowa "kompleks", ale to określenie doskonale pasowało do układanki, w której ja sam byłem jednym z elementów. Polskie ciało to tabu. Jeśli chcemy je z tego odrzeć, bardzo szybko przekraczamy granice i je gwałcimy.

W jaki sposób?

- Jeśli się czegoś lub kogoś nie kocha, a chce się posiąść, to gwałt jest jedyną drogą. Nie szanujemy naszych ciał, nie słyszymy, co do nas mówią. Traktujemy je przedmiotowo. Jest jak obce terytorium, które w chwili narodzin dostaliśmy w posiadanie. Mamy zakodowany kulturowo mocny podział: ja i moje ciało. Ciało to wróg największy, który nosi po ulicy naszą głowę. To coś niedoskonałego, grzesznego. Raz na jakiś czas musimy ciała użyć: nakarmić je, wyspać, zaspokoić seksualnie. Ciało zaniesie mnie do sklepu. Boli mnie, nienawidzę go. Najchętniej tobym je wymienił albo poprawiał bez końca. A już najlepiej, gdybym mógł o nim wreszcie zapomnieć.

Polacy są katolikami, a chrześcijaństwo było pierwszą religią, która obiecała, że po śmierci odrodzimy się w tym samym ciele. Po filozofiach antycznych, które mówiły jasno: "Przestaniesz istnieć jako ciało!", to była rewolucja.

- I tacy z nas katolicy, że już nawet w to zmartwychwstanie ciała wierzyć nie chcemy. Przerażenie nas ogarnia na samą myśl, że mamy z tym nieadekwatnym ciałem wrócić do życia. I to jeszcze na całą wieczność!

Czy teraz, w XXI w., nadal nosimy w sobie te kompleksy, które Azjaci wytykali panu 30 lat temu?

- Nie wiem, co miałoby się wydarzyć, żebyśmy się zmienili. Może cud jest potrzebny? Ale jest lepiej. Pracuję z kolejnym pokoleniem młodych ludzi i zazdroszczę im trochę, że nie muszą konfrontować się z szaroburo-czarnym światem, w którym ja dojrzewałem. Na początku mojej kariery myślałem o ciele jak o maszynie - jeśli ta maszyna nie osiągnie perfekcji ruchu, to ja będę żaden, nie będę istniał, nie będzie mnie. Wydawało mi się, że cały czas znajduję się pod pręgierzem sądów i ocen.

Szczęśliwie odchodzi pokolenie tzw. mistrzów, którzy wszystkich lepili na swoje podobieństwo, wykorzystując przy tym autorytarne metody ubezwłasnowalniania.

Amerykanie mówią: "We fuck like we dance". Czy po tym, jak człowiek tańczy, można się domyślić, jak zachowuje się w sytuacji intymnej?

- Nie jestem na tyle mądry, żeby na to pytanie jakoś błyskotliwie odpowiedzieć. Wiem tylko tyle, ile sam doświadczyłem. Inaczej patrzę na ludzi na sali prób czy też na scenie, a inaczej w sytuacji codziennej. Patrzenie na tańczących w klubie nie sprawia mi na ogół żadnej przyjemności. Jestem bardzo kapryśny: muzyka wydaje mi się okropna, towarzystwo na parkiecie niezbyt mnie zachęca do ruchu, więc wolę pić i rozmawiać, bo to jedyna rzecz, która mnie nie degustuje. Chyba zbyt poważnie traktuję taniec, żeby dołączyć do zabawy.

Nigdy pan nie tańczy w klubie?

- Bardzo rzadko.

Co panu przeszkadza w zwykłym, dyskotekowym tańcu?

- Ludzie poruszają się mniej więcej w rytmie, alkohol w nich się kręci, więc i kończyny się kręcą. To zachowanie godowe, tarłowisko, nuda. Ale bywa, że jakieś ciało odkleja się od knajpianego banału i to tańczące ciało daje się czytać, wysyła wiele komunikatów, niekoniecznie muszą one mieć erotyczny podtekst. To ciało balansuje na granicy religijnej ekstazy i nie ma żadnych wymyślnych figur, które podejrzeć można w telewizorze, nie ma form, których uczą szkoły tańca - jest ruch w formie czystej. To ciało mówi indywidualnym, fascynującym i tajemniczym językiem. I wtedy można łatwo dojść do wniosku, że ludzie po to właśnie wymyślili taniec. Jakiegoś kawałka świata nie dało się wyrazić słowami, ktoś zaczął rytmicznie uderzać, ktoś inny dopasował do tego rytmu oddech, a później ten oddech zamienił się w ruch.

To jest jedna z niewielu sytuacji społecznych, kiedy możemy dotknąć drugiej osoby.

- Niestety. Może dlatego nie tańczę w klubach, bo żeby tańczyć, muszę poczuć jakiś irracjonalny pociąg erotyczny do partnerki. A to zwykle niesie z sobą nieobliczalne konsekwencje (śmiech).

Ale tańczy pan na scenie!

- Na scenie wszystko jest kreacją, nawet napięcie seksualne to sprawa wyćwiczona i zaprojektowana. Na scenie trzeba po prostu obudzić w sobie kipiące od testosteronu zwierzę.

Nie jest pan żonaty.

- Ale to nie przez ten nadmiar scenicznego testosteronu! Po prostu zawsze na pierwszym miejscu w moim życiu była praca. Wchodziłem w różne relacje, ale na końcu zostawałem zawsze sam z pytaniem: kogo ja staram się oszukać? Przecież za chwilę znów wyjadę w trasę, będą próby i nie będzie mnie w domu przez kilkanaście tygodni. Zdarzały się bolesne sytuacje, bo teatr ostatecznie zawsze wygrywał.

Od ponad 25 lat jest pan zawodowym tancerzem, od dwóch dekad prowadzi autorski teatr Dada von Bzdülów. Do tego jeszcze dochodzi praca jako choreograf w teatrze. Szczególnie zastanawia mnie ostatnia rola. Znam aktorów, dla których przejście na scenie z punktu A do punktu B jest męką.

- To dla mnie wielka zagadka, skąd w tym zawodzie trafiają się nadal takie przypadki. Możliwe, że aktorzy, którzy nie potrafią poruszać się na scenie, zaniedbali swój warsztat. Bywa, że rola wpycha ich w formę, której w ogóle nie czują. Abstrahując od teatru, jesteśmy takimi dziwnymi tworami, że natychmiast odczuwamy, że w danej sytuacji jesteśmy zupełnie nie na miejscu. Od razu stajemy się spięci, chodzimy tak, jakbyśmy mierzyli przestrzeń krokami, nie wiemy, co zrobić z rękoma. I mamy świadomość tego, jak jesteśmy groteskowi. Kiedy mamy poczucie zespolenia z przestrzenią, to zaczynamy płynąć bez obciążenia zgubną autorefleksją.

I wszystko naraz wydaje się płynne i harmonijne.

- W przypadku aktora dzieje się na ogół tak, że czegoś nie zrozumiał na próbach, coś nie wydało mu się klarowne i coś mu nie pasuje, a pierwszym elementem, w którym te porażki i zaniechania się pojawiają, jest właśnie ciało.

Czyli ciało doskonale odzwierciedla nasze emocje?

- Opis tego, co się dzieje wokół nas, zawsze jest wtórny wobec reakcji zmysłów. A nasza refleksja na temat tego, co się wydarzyło, to już prawie literatura. Reagujemy jak zwierzęta, a tylko cywilizacyjny regulator naszych poczynań chroni nas przed paniczną ucieczką lub też atakiem w sytuacjach stresowych. A skoro nie uciekamy ani też nie atakujemy, to jesteśmy wytrąceni z równowagi.

Miewał pan pewnie nieraz to uczucie, że grunt pod nogami nagle się osuwa?

Oczywiście. Muszę przyznać, że aktorom i tancerzom zazdroszczę gracji. To dzięki temu, że dogadują się z ciałem, panują nad nim i doskonale wiedzą, jak wygląda w konkretnej sytuacji?

- Bo oni spędzają miesiące i lata na tym, żeby się dobrze ustawić! Gdy mam spokój w głowie i świadomość, w jakim punkcie przestrzeni się znajduję, jak się układa dynamika w prostokącie sceny, to automatycznie widzę, jak na to patrzy publiczność. Kwestia doświadczenia. Kiedy mamy skomponowaną warstwę wizualną, można miękko przejść do budowania większych sensów. To jest jeden z elementów rzemiosła teatralnego. Spotykam aktorów czy też tancerzy, którzy wyczuwają te energetyczne punkty na scenie. Innym trzeba to uświadamiać, a jeśli tego nie da się zrobić, trzeba im rozrysować ruch, aby nie pogubili się w przestrzeni.

A może to się bierze z tych kompleksów?

- To słowo samo w sobie jest dość podejrzane i niebezpieczne. Prawda jest taka, że im mniej w nas niepokoju wobec ciała, tym bardziej ciało przestaje być nieposłuszną maszyną, a staje się znanym na wylot przyjacielem.

Kto się lepiej porusza? Mężczyźni czy kobiety?

- Hm... Mężczyźni często przypisują kobietom cechy histeryczne, a siebie widzą jako postaci rzeczowe i konkretne. Moje doświadczenie podpowiada mi, że to diagnoza daleka od prawdy. Znam całą galerię histerycznych mężczyzn, który trzymają się w pionie tylko dlatego, że nigdy nie wyściubią nosa poza granice tego, co znają. Kobiety zwykle znacznie bardziej ryzykują. I jeszcze ten nasz cały męski światek lubi im stawiać dość karkołomne zadania.

Z kobietami pewnie łatwiej rozmawia się o cielesności?

- Szybciej złapią się za własną dupę niż ich koledzy. Są znacznie mniej pruderyjne, swobodne. Przy pracy nad "Słomkowym kapeluszem" w Teatrze Powszechnym w Warszawie, w reżyserii Piotra Cieplaka, zanim aktorzy dostali dramat do ręki, zamieniliśmy próby w warsztaty ruchu. Poszukiwaliśmy sposobów komunikacji poza tekstem. Aktorzy w dresach i trampkach tarzali się po podłodze, siadali i wstawali, badali dynamikę ruchu, balans ciała, analizowali własną motorykę. Szukaliśmy specyficznego języka niezbędnego do realizacji tego przedstawienia. I w pewnym momencie trzy dziewczyny - Paulina Holtz, Eliza Borowska i Edyta Olszówka - bez większego wysiłku stanęły na głowie, bawiąc się fruwającymi w powietrzu nogami. Panowie byli zachwyceni. Praca nad detalem, uwewnętrznieniem ruchu, skupienie się na geometrii ciała i jego fizjologii łatwiej przychodzi paniom. Mężczyzna zwykle chce szybko osiągnąć efekt, szuka ostatecznego obrazu, poszukiwania w przestrzeni ciała zwykle go nie interesują. To z pewnością ma związek z neurobiologią.

Czy zdarzało się panu obserwować ludzi na ulicy i na podstawie sposobu, w jaki się poruszają, pisać Ich fikcyjne biografie?

- Całych biografii nie dopisywałem, ale często zastanawiałem się, dokąd tak się śpieszą, przed czym uciekają, co ich tak spina. Nie wiem jak pan, ale gdy ja patrzę na człowieka, to pierwsze, co widzę, to jego ruch, ułożenie ciała. Robiłem sobie za młodu takie ćwiczenia - kopiowałem ludzi. Szedłem kilka metrów za wybranym obiektem, starając się nie rzucać nikomu w oczy. Naśladowałem sposób poruszania się, ustawiałem inaczej stopy, podpatrywałem balans bioder i formowałem ciało na wzór podpatrywanego. I rejestrowałem, które mięśnie pracują, a które są totalnie przyblokowane. Zwykle usztywniał mi się kręgosłup, spinała szyja, tak że nie mogłem obrócić głową bez przesunięcia całego torsu. Czasami czułem graniczące z bólem napięcie w odcinku lędźwiowym, innym razem ledwo zipał mi odcinek piersiowy. To najczęściej były jakieś zbryłowane ciała, które nie mają odpoczynku. Może te osoby coś przed chwilą rozwścieczyło? Może źle spały? Nie pamiętają, kiedy ostatni raz się kochały?

Jak kopiował pan kobiety?

- Kobiety mają przesunięty lekko do przodu środek ciężkości. Nie mają żadnych problemów z rozluźnieniem dolnych partii kręgosłupa, tam przepływa prawdziwa życiowa energia. To piękna motoryka.

Nie podobają mi się kobiety, które chodzą jak mężczyźni.

- A dlaczego? Jakiś czas temu wśród kobiet zajmujących się techniką teatralną w Anglii - a połowa obsługi teatralnej na Wyspach to kobiety - rządziła swoista moda: nisko zawieszone na biodrach wojskowe spodnie, luźny czarny skórzany pas, ciemny podkoszulek na ramiączkach opinający piersi i powiekszający optycznie muskulaturę ramion. I one kolebały się w biodrach jak Afroamerykanie z Bronksu. A kiedy wchodziły na drabiny, żeby ustawiać reflektory, to zawieszał mi się mózg na kilka minut.

A jak chodzą Polki?

- Oczywiście najpiękniej na świecie! A naprawdę to każda inaczej. Szczególnie trudny moment w życiu kobiety to wtedy, kiedy ma 13-18 lat. Katują siebie wtedy ciężkimi glanami albo estetyką z burdelu. Układ kostny ulega deformacjom. Mięśnie rozbudowują się w pokracznych kierunkach i zaczynają się kłopoty. Jeśli kobieta w tym czasie zaniedba się albo nabierze złych nawyków, to później z trudem znajdzie porozumienie ze swoją cielesnością. To również wina wychowania fizycznego w szkole.

Pewna nauczycielka opowiadała mi, że rodzice niechętnie wysyłają dzieciaki na gimnastykę, bo boją się kontuzji. Wuefista rzuca piłkę, każe podzielić się na drużyny, gwiżdże i wychodzi.

- WF to jakieś nieszczęście. Większość nauczycieli tego przedmiotu trafiła tam pewnie z przypadku. Za moich czasów musiałem przeskakiwać przez idiotycznego kozła, biegać po kopercie, wykonując serię nieskoordynowanych ruchów, rzucać się rozpaczliwie na materac. Bolało mnie jak cholera, a że nie lubię bólu, nie widziałem sensu w powtarzaniu tych kretyńskich ćwiczeń. Prawdopodobnie nic się nie zmieniło od tamtych czasów, a wystarczyłoby nieco inne podejście - spokojniejsze, zabawniejsze. Pokazać, jak wykonywać to wszystko, aby nie zrobić sobie krzywdy. A może nie należy dzieciaków w szkole ukrzesławiać, unieruchamiać. Nie wiem, dlaczego to nie może ulec zmianie. W Seulu trafiłem na uliczny pokaz taekwondo. Niesamowite wrażenie.

Dlaczego?

- Około 200 dzieciaków na ulicy ćwiczyło taekwondo. I nie wyglądało to jak pokaz sztuk walki, tylko jak jakaś niezwykle świadoma i radosna fraza taneczna. Precyzyjne ruchy, żadnej siłowej fizyczności. Odniosłem wrażenie, że w Korei ludzie są swobodni, bez napięcia i pancerza. Może dlatego, że w Korei prawdopodobnie wszyscy od dziecka uprawiają tę taneczną sztukę walki? Czułem tam nadzwyczajny spokój. My jesteśmy zbyt niecierpliwi i agresywni. Wszystko musi być zaraz, teraz. Nasza fizyczność jest u nas źródłem cierpień. Ciało wydaje się nieszczęściem.

Czy można to wściekłe polskie ciało jakoś uspokoić?

- To polskie ciało uspokaja się. Bardzo powoli, ale się uspokaja. Polacy, oczywiście głównie kobiety, ćwiczą jogę i pilates. Dzięki Bogu pierwszą fazę szaleństwa z tym związanego mamy już dawno za sobą i teraz jest to nie tylko moda, ale świadomy wybór. Musimy jakoś przecież się pozbyć energii, która nas wypełnia. Inaczej to ona się w nas odkłada. Mężczyźni mnożą romantyczne bajki o tym, że ciało kobiece to nieznany ląd, nieskolonizowana planeta, coś, czego nigdy w pełni nie pojmiemy. Jak możemy zrozumieć ciało kobiety, kiedy swojego męskiego dobrze nie znamy?

Jak dogadać się z własnym ciałem?

- Przede wszystkim to warto zacząć z ciałem rozmawiać. Ono wielokrotnie jest mądrzejsze od naszej myśli o nim. Niczego od niego nie żądać. Nie traktować jako narzędzia. Ono mówi do nas w swoim języku i dobrze się tego języka naszego ciała uczyć. Ta nauka nie ma końca. Ale ta nieskończoność jest nadzwyczaj intrygująca.

Podobno jest coś takiego jak terapia tańcem.

- Skoro nie mamy szamanów i polanki z totemem pośrodku, gdzie niegdyś kanalizowały się ludzkie potrzeby społecznego uniesienia i oszołomienia, to musimy sobie szukać rozmaitych terapeutów. Tanecznych również. Taniec w swojej istocie zawiera również terapeutyczny aspekt. Szczęśliwi byli ci, którzy robili to z szamanem na polance, bo nie było to w ramach terapii. Szaman prowadził rytuał, a oni wylatywali w kosmos. Wolałbym, żeby te rozmaite terapie wróciły do pierwotnego słowa "szamanizm". To to samo, ale nikt nie ściemnia, że chodzi o zdrowie.

Czy przemijająca już chyba moda na taniec, którą zapoczątkowały programy telewizyjne, coś w nas zmieniła?

- Telewizja tylko wykorzystała to, co już było, i zrobiła z tego medialny cyrk. Ot, patrzcie, jak małpy na sznurku kicają w rytm przesterowanej muzyki vis-a-vis klaunów, którzy dają w nagrodę cukierki. Mówię tak ostro, bo w tych programach widziałem ruinę tego, co kocham. Te programy wygenerowały masę stereotypów - blokujących zarówno taniec, jak i jego odbiór. W latach 90. dotarła do nas rebelia kulturowa - uliczny hip-hop i całe doświadczenia tańca

przemieszczało się z warsztatów na warsztaty i szczęśliwie media nie do końca to zauważały. Telewizyjny cyrk zamienił tę kulturową potrzebę w to, co lubimy najbardziej - w gapiostwo. To trochę jak uprawianie seksu zastąpiła internetowa pornografia. Teraz znowu miną lata, kiedy sprawy wrócą na swoje miejsce.

Co osiągnę, wysyłając 17-latkę do szkoły tańca albo teatru tańca?

- Może będzie miała szczęście i trafi na sensownego nauczyciela, który potrafi tworzyć kreatywną społeczność. I jeśli ten nauczyciel nie będzie chorobliwie ambitny i zarazi ją miłością do pracy, to wtedy to doświadczenie ciała będzie miało sens. A jeśli takiego nauczyciela nie ma w okolicy, to lepiej namówić dziewczynę na wizytę w bibliotece. Ciało może zalega, ale mózg pracuje.

Po czym poznać ludzi, którzy często tańczą?

- Jedni nie mogą przestać udowadniać, że są tancerzami, i niosą te swoje przeprostowane kręgosłupy jak żołnierze kompanii reprezentacyjnej armii chińskiej, a inni spokojnie nie usiedzą na krześle, bo ciągle odbierają impulsy, żeby się ruszać. Wolę tych drugich.

To jakie mamy kompleksy? Nadal ich nie wymieniliśmy.

- A czy my musimy ciągle mówić o kompleksach? Każdy ma swoje własne. Kiedy byłem dojrzewającym chłopakiem, to miałem objawienie. Wyobraziłem sobie, że żyję w więzieniu o grubych murach i że rozpaczliwie próbuję te mury skruszyć, grzmocąc w nie młotem. I wtedy przyszła myśl, że trzeba zasadzić drzewo, a ono, rosnąc, swoimi korzeniami i konarami rozsadzi więzienie od środka. I po tym objawieniu nie pozostało mi nic innego, jak zająć się czymś innym, zamiast myśleć o tym, czy jestem brzydki, czy piękny, czy mój nos jest taki, a nie inny, czy jestem głupi, czy mądry, czy jestem wystarczająco kochany przez innych. Zdaję sobie sprawę, że to są refleksje a la Paulo Coelho, ale tak już jest, kiedy zaczynamy dawać dobre rady (śmiech). Dobrze.

A czy jest jakieś wyjście z pułapki kompleksów?

- Naszym narodowym kompleksem jest to, że mamy kompleksy. I jeszcze to pieprzone ciało! Kompleksów nie da się zaleczyć, można je wyciszyć i ostatecznie zapomnieć. A to chyba praca na pokolenia. O ciele powinno się rozmawiać, powinno się rozpoznawać jego funkcje i nazywać w swoim indywidualnym języku. Bez pruderii, bez uciekania w język nauki. Należy je rozumieć po przyjacielsku. Ciało trzeba ucieleśniać, stale odzierać z mitów kulturowych. Trzeba je odsłaniać! Pora skończyć tę wojnę ze swoimi ciałami, potrzeba nam zawieszenia broni i pokoju.

A może nie tańczymy, bo brakuje nam odwagi?

- To przecież oczywiste. Można sobie potańczyć w domu w samotności, ale to zdarza się tylko wtedy, kiedy ogarnia nas poczucie radosnej spójności ze światem i jakaś ekscytacja tym rozpoznaniem. Zwykle trwa jednak około minuty, bo nikt tej erupcji uczuć nie podchwytuje. Taniec to jednak społeczna aktywność. Jako pierwszy krok proponuję taniec uliczny na przystanku autobusowym, tramwajowym, na stacji metra. Jak już nam się nudzi czekanie, to proszę gibnąć się niespodziewanie z nogi na nogę, machnąć ręką, zakręcić biodrami albo cokolwiek przyjdzie nam do głowy. I koniecznie proszę uśmiechać się do ludzi na tych przystankach. Jak się uśmiechamy, to przestają.

***

Jak rozmawiać z własnym ciałem?

- radzi tancerz Leszek Bzdyl

Przede wszystkim uregulować swoje życie. Wstawać z łóżka o tej samej godzinie, jeść zupełnie niewykombinowane posiłki o tych samych porach, nie martwić się, czy zjadło się za dużo, czy za mało. Chodzić do pracy, a nie wozić się samochodem Idąc, warto pomyśleć, czy oddychamy regularnie - poczuć, jak to dodaje nam sil. Jeżeli ćwiczyć, to też skupić się na oddychaniu. Jeżeli mamy tańczyć czy biegać tylko po to, żeby osiągnąć wymarzony albo podpatrzony gdzieś kształt tyłka lub łydki, to lepiej dać sobie spokój. Zawsze możemy coś w tym dorzeźbianiu ciała spieprzyć. Umęczymy się, napocimy, a efekt będzie zgoła odwrotny. Ćwiczmy dla naturalnej ludzko-zwierzęcej potrzeby, która w nas jest. A jeżeli te skoordynowane z oddychaniem aktywności ciała staną się tak samo regularne jak spanie i jedzenie, to wtedy dogadaliśmy się z własnym ciałem

****

LESZEK BZDYL

Rocznik 1964. Choreograf, tancerz i reżyser teatralny. Współzałożyciel gdańskiego Teatru Dada von Bzdülow. Jest współorganizatorem wielu imprez kulturalnych, m.in. trójmiejskiego festiwalu Korporacja Tańca. Byl wykładowca, w Akademii Teatralnej w Warszawie, uczył również w Państwowej Szkole Baletowej w Gdańsku

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji