Artykuły

Znalezisko z XX wieku

Chwalę Jerzego Wróblewskiego, który sztuką Tadeusza Peipera odgrzebał, z kurzu otrzepał i teatrowi zaproponował. Chwalę także, teatr, który propozycją przyjął i zrealizował.

"Skoro go nie ma" kojarzy mi się (przede wszystkim w realizacji, bo tekstu autorskiego niestety nie znam) z Witkacym. Naturalnie skojarzeniem zupełnie elementarnym są "Szewcy", ale przecież istnieją także (przy wszystkich dość zasadniczych, podstawowych różnicach) pewne podobieństwa w metodzie twórczej, w spojrzeniu na świat i na teatr.

Bogata w zaskakująco różnorodne treści jest ta sztuka Peipera. W pierwszej, zewnętrznej, warstwie jest komedią polityczną z sympatią i aprobatą, choć także niejakim dystansem, traktującą zrewoltowanych robotników. Równocześnie jednak nie mniej drapieżnie "obśmiewa" wymodelowanego w manierze XIX-wiecznego "zawodowego rewolucjonisty" Przywa (Przywódcę). Może to być także komedia o wahającym się ciągle inteligencie. Wiele kwestii budzi zupełnie spontaniczne reakcje widowni, brzmią bowiem zaskakująco współcześnie.

Ale jest to tylko jedna z możliwych interpretacji, "Skoro go nie ma" to także sztuka o konformizmie, słuszniej: komedia przeciw konformizmowi, który reprezentuje zmieniający się niczym kameleon In(truz).

Można na ten utwór spojrzeć jeszcze inaczej. Z punktu widzenia psychologa, czy raczej psychopatologa. Okaże się wówczas, że w każdym z nas (zależnie od okoliczności) tkwi i miniaturowy führerek i kabotyn - podrywacz, mitoman i człowiek zagubiony w skomplikowanych układach współczesnego świata, postać odrażająca, ale tragiczna zarazem.

Ale w swej zewnętrznej, teatralnej, fakturze przecież to choć dość smutna - komedia. I tak ją grać trzeba. I tak zagrano ją na scenie kameralnej. Przedstawienie jest zwarte i konsekwentne, ma w sumie dobre tempo (wprawdzie na widowisku, które miałem okazję oglądać tempo chwilami nieco opadało, kładę to jednak na karb wczesnopopołudniowej pory spektaklu, a także tego, że zaraz po premierze nastąpiła festiwalowa przerwa), wiele interesujących, komediowych pomysłów, wreszcie, co jest równie istotne, dobre aktorstwo. Dlatego też do oklasków dla Wróblewskiego - odkrywcy, dołączyć należy brawa dla Wróblewskiego -reżysera. Oczywiście można "czepiać się" drobiazgów (że na przykład w I akcie zbyt często depcze się nieszczęsną kozetkę), ale są to w sumie detale, które nie mogą zmienić ogólnej oceny.

Niestety, znów nie przypadła mi do gustu scenografia Łucji Kossakowskiej. Idzie głównie o irytująco przejrzystą w swej quasi-mataforyce - klatkę, bo i samo wnętrze i - przede wszystkim - kostium niepozbawiony był dowcipu.

W trzech czwartych przedstawienie jest dialogiem pary aktorów. Stwarza to naturalnie określone trudności. Zaraz więc powiedzieć trzeba, że zarówno Krzesisława Dubielówna (Stena) jak i Józef Skwark (In) sprawili prawdziwą satysfakcję, mogą role te zaliczyć do swych najciekawszych osiągnięć aktorskich. A zadanie było skomplikowane. Nieustanne metamorfozy (przede wszy\stkim Ina, ale także przecież Steny) wymagały różnorodnych środków wyrazu, bogatego i wszechstronnego warsztatu.

Tuż obok odtwórców ról głównych pragnę postawić Bolesława Abarta i Tadeusza Skorulskiego w niewielkich, ale ostro i "fajerem" zagranych rolach Robotników. Konsekwentnie i komediowo potraktowali swe zadania Andrzej Mrozek (Przyw) i Tadeusz Kamberski (Sąsiad). W zabawnym epizodzie Sąsiadki Jadwiga Skupnik. Najmniej frapujące zadanie miał Andrzej Wilk (Narz), ale i on w sumie propozycję swa co najmniej wybronił.

Trwa więc dobra passa sceny kameralnej. Kolejna to już premiera, którą można bez zastrzeżeń polecić.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji