Artykuły

Królowa Lodu

Reżyser uczy nas nieufności wobec każdej opowieści dopominającej się "krwawej ofiary" - o spektaklu "Lód" reż. Konstantina Bogomołowa w Teatr Narodowym w Warszawie pisze Michał Centkowski z Nowej Siły Krytycznej.

I

Nad sceną rozpościera się wielki ekran. Na scenie, niczym w starym magazynie, obskurne fotele ustawione rzędami układają się w skomplikowany labirynt. Bohaterowie spektaklu wkraczają w ten świat, ustawiając się niczym pionki na szachownicy. Kolejne mikrosceny rozgrywają się w różnych planach, aktorzy odgrywając swoje role, zmieniają miejsca w tej układance. Niektórzy milczą, jak gdyby posłusznie realizując zamysł "wielkiego konstruktora".

Pośród siermiężnych mebli epoki realnego socjalizmu stoi prosty drewniany krzyż, z którego złowrogo spogląda w stronę widowni trupia czaszka. Z boku proscenium leży skromna, acz budząca jakiś dziwny niepokój, czarna trumna.

Cały spektakl rozgrywa się niejako w języku, najbardziej fantastyczne światy powołuje do życia na scenie słowo. Dialogi bohaterów uzupełniono fragmentami powieści wyświetlanymi na wielkim ekranie. Przewodnikiem w tej dziwnej podróży pozostaje zatem Sorokin.

Konstantin Bogomołow w zrealizowanym w Teatrze Narodowym spektaklu podejmuje swoistą grę z widzem. Nieustannie konfrontując ontologiczne porządki, łączy brutalną, współcześnie opowiedzianą Rosję z niemal baśniowym, odrealnionym światem "Braci Serca". Reżyser swoją opowieść snuje niejako symultanicznie. Z jednej strony konstruuje precyzyjnie niezwykle sugestywne, niemal naturalistyczne sceny, buduje między postaciami głębokie, intymne relacje, z drugiej - nieustannie rozbija narrację, obnażając umowność teatralnej konwencji. "Zawiesza" akcję sceniczną, odsyłając do wyświetlanych opisów fragmentów scen zaczerpniętych z powieści. Na które z Brechtowskim dystansem spoglądają w skupieniu nie tylko widzowie, ale i postaci.

Bynajmniej nie chodzi o to, by oszczędzić szacownej publiczności szokującego spotkania z "brudem" opisywanej przez Sorokina rzeczywistości. Nieśpiesznie płynące z ekranu zdania, opisujące z chłodną precyzją życie mieszkańców współczesnej Moskwy we wszystkich jego przejawach, niepozbawione błyskotliwie beznamiętnego wyczucia detalu, bez scenicznej konkretyzacji, wybrzmiewają tym nawet dotkliwiej.

W pierwszej części przyglądamy się niemal ikonicznym mieszkańcom rosyjskiej stolicy. Drogi prostytutki Ilony (Wiktoria Gorodeckaja), bogatego kupca Borenboima (Mariusz Bonaszewski) i studenta Uniwersytetu Moskiewskiego Jurija Łapina (Dobromir Dymecki) krzyżują się za sprawą "braci", którzy zjawiają się niespodziewanie, by poddać ich próbie. Z pomocą "lodowego młota", wykutego z tunguskiego meteorytu, uderzają bohaterów w klatkę piersiową, by obudzić ich serca, skłonić je do wyjawienia ich prawdziwego imienia. Ostatecznie wszyscy oni trafiają do tajemniczej "kliniki" na Worobjowych Górach...

Przyglądamy się tej historii z ciekawością, wciąż jeszcze nie wiedząc, czy mamy ostatecznie do czynienia z bajką, czy raczej z koszmarem. Intencje pozostają niejasne. Zgrabna metafora emocjonalnie zmatowiałych, zamieszkujących "klatki" blokowisk "maszyn z mięsa" świetnie komponuje się zarówno z krytyką oszalałego konsumpcją materializmu, jak i z wyzwaniem rzuconym siermiężnej utopii przymusowej kolektywizacji. Elitarność bractwa wpisuje się w nasze odwieczne, głęboko skrywane pragnienie wyjątkowości, wyróżnienia się, prześcignięcia innych, pozornie przezwyciężone przez wielkie równościowe marzenie demokratycznej współczesności.

Bogomołow opowiada nam, w ślad za Sorokinem, fantastyczną opowieść o utopijnym świecie prawdziwie wolnych i dobrych, o wspólnocie żyjących "naprawdę" braci i sióstr, którzy pragną jedynie odnaleźć siebie nawzajem w tym okrutnym, pozbawionym życia świecie wzajemnego uprzedmiotowienia, w gnuśnym świecie cynizmu, wrogości, zła. W świecie "maszyn z mięsa".

II

Drugą część, stanowiącą niejako retrospektywę, rozpoczyna intrygująca, przywodząca na myśl Biblijny opis stworzenia, kosmogonia założyciela bractwa Bro (w tej roli Jerzy Radziwiłowicz). Starzec mówi o świetle zwyciężającym ciemność, o początku świata, jego ustanowieniu, o pierwotnej energii, harmonii i dobru. Mówi o wspaniałym projekcie, który poniósł klęskę przez zło i głupotę ludzi.

Chwilę później na scenie zjawia się staruszka Waria (w tej roli zjawiskowa Danuta Stenka). To ona stanie się przewodniczką naszej podróży w głąb mrocznej historii ZSRR, stanowiącej metaforę okrutnego wieku XX. Hram, tak brzmi imię serca Warii, przybywa, by opowiedzieć nowo wybudzonym "pacjentom" swoją niezwykłą historię. Rozpoczynamy niezwykłą podróż, gdy zaczyna snuć swą opowieść prostej dziewczyny z Radzieckiej wioski, która cudem ocalała z wojennej hekatomby, by "cudownie obudzona" przez "braci", wyruszyć w mundurze oficera NKWD, w najodleglejsze zakątki "imperium zła" w poszukiwaniu "braci i sióstr". Od razu staje się jasne, że to właśnie kreacja Danuty Stenki uczyni z tej dobrze znanej opowieści o kosztownej klęsce każdej utopii, spektakl niezwykły i intrygujący. W tej postaci jest właściwie wszystko. Jest przygnieciona ciężarem klęski, zmęczona staruszka, jest młoda, niewinna i zagubiona dziewczyna, której autentyczna wrażliwość niemal zupełnie uwodzi publiczność. Jest nadludzka heroina, zdolna do najwznioślejszych poświęceń dla sprawy, przywodząca na myśl figurę zbawiciela, przeżywająca swą własną "golgotę" w lodowatych kazamatach stalinowskiego więzienia. Jest pasja, żar, wewnętrzna siła, niezłomność. Jest wszystko to, co wspaniałe, wzniosłe, fascynujące i zatrważające jednocześnie, to, co niepostrzeżenie zmienia się ostatecznie w przerażający fanatyzm.

I właśnie, gdy w przejmującym monologu, Warwara Korobowa (takie imię po "przebudzeniu" i rozpoczęciu działalności w NKWD przyjmuje Hram) z dumą i pasją opowiada nad czarną trumną o ramionach mdlejących z wysiłku, o paznokciach krwawiących z nieustannego zaciskania dłoni na drewnianych trzonkach młotów, o ekstatycznej radości czerpanej z roztrzaskiwania piersi dziesiątek, setek, tysięcy "zwykłych ludzi", dobijanych piętro niżej strzałem w tył głowy, przez specjalną jednostkę egzekutorów, w poszukiwaniu tych nielicznych jasnowłosych, niebieskookich "braci i sióstr", dociera do nas z całą mocą, groza tej obłąkańczej idei.

Bohaterstwo zastępuje fanatyzm. Misja staje się zbrodnią. Chwytliwe metafory, pasjonująca krytyka jałowej współczesności, subtelna ontologia po raz kolejny okazują się jedynie narzędziem zbrodniczej fantasmagorii, przy której bledną XX-wieczne totalitaryzmy. Bogomołow obnażając uwodzicielską siłę utopii, uczy nas nieufności wobec każdej opowieści dopominającej się "krwawej ofiary".

Za sprawą fenomenalnej kreacji Danuty Stenki, "Lód" staje się przejmującą krytyką wszelkiej maści obłąkanego doktrynerstwa wikłającego człowieka w "nieludzki spektakl okrucieństwa".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji