Artykuły

Gustaw martwy i żywy. Nieobliczalny. W scenografii z pleksi

- Na początku wydawało mi się to wszystko straszną siarą. Nie występujemy w lesie, w chatce, ale w scenografii z pleksi podświetlanej diodami. A tu nie dość, że język z XIX wieku, to jeszcze środki aktorskie, a z tym wszystkim - do lasu, na cmentarz, do drewnianej chatki - mówi Bartosz Porczyk, odtwórca roli Gustawa w "Dziadach" w Teatrze Polskim we Wrocławiu.

Magda Piekarska: Pamięta pan swoje pierwsze "Dziady"?

Bartosz Porczyk: Miałem siedem lat i zobaczyłem fragment "Lawy" Tadeusza Konwickiego w telewizji. I do dziś pamiętam te obrazy i słowa. Każdy 1 listopada kojarzy mi się z nimi. A potem, jeszcze w szkole podstawowej, pani od polskiego potwornie skrzywiła nam te "Dziady" w głowach: usłyszeliśmy, że to o narodzie, o cierpieniu itd. Jako 14-latek nie miałem prawa wiedzieć, o co w tym tak naprawdę chodzi.

I jak wyglądał powrót do Mickiewiczowskiego dramatu?

- Najpierw cały się spociłem od samego czytania. Potem się wystraszyłem. Złapałem za telefon, żeby zadzwonić do Michała Zadary i powiedzieć mu, że nie, nie biorę tego, nie jestem w stanie. Potem zabrałem się jeszcze raz za lekturę. I właśnie to przeczytanie "Dziadów" okazało się najtrudniejsze. Bo nagle cały system odniesień - do literatury, teatrów telewizji, do "Lawy" Konwickiego - przestał działać. Wszędzie tam były skróty i na koniec zostawał ten sam, wiecznie marudzący, nieszczęśliwy kochanek.

Ale granie tego tekstu bez skrótów zakrawa na szaleńczy pomysł.

- Już samo nauczenie się go na pamięć było wariactwem. A potem pilnowanie, żebyśmy nic nie zamieniali, nie przekręcali. Dopiero potem zaczęliśmy zadawać pytania, o czym to jest. Na początku pracy nad spektaklem te skróty wydawały mi się niezbędne: "Musimy skracać, musimy skracać" - powtarzałem na próbach. Dopiero potem dotarło do mnie, że to właśnie skrócenie "Dziadów" w czwartej części pozbawia nas jasnego spojrzenia na Gustawa.

Współczesny teatr z tekstami klasyków poczyna sobie swawolnie, zmierzając w stronę radykalnej redukcji tekstu oryginalnego. A tymczasem w "Dziadach" reżyser serwuje zwrot o 180 stopni. Jak pan się z tym czuje?

- Początkowo czułem się fatalnie. Wydawało mi się to straszną siarą. Przecież dziś się tak nie gra! Klasyka jest kreślona, zmieniana, do spektakli wchodzą nasze monologi i nasz język. Nie gramy w lesie, w chatce, ale w scenografii z pleksi podświetlanej diodami. Nam to wszystko pomaga wejść w spektakl. A tu nie dość, że język z XIX wieku, to jeszcze środki aktorskie, a z tym wszystkim - do lasu, na cmentarz, do drewnianej chatki. I ja nie wiem, czy gram przedstawienie dla dzieci czy dorosły spektakl. Z całą pewnością wygląda to tak, jakbyśmy mieli obejrzeć baśń, a nie ciężki narodowy dramat.

Co zostaje z tego narodowego dramatu?

- To będzie raczej taki trochę "Sen nocy letniej". Ale nasz, polski. A w nim dusze, duchy i ludzie, przenikające się światy. Myślę, że po prostu musimy uwierzyć w "Dziady" - w dzieło, w Mickiewicza i w sam obrzęd. Bez tej wiary nie ma sensu. Ona musi być obecna po obu stronach widowni.

Kim jest Gustaw?

- Ma coś w sobie ze schizofrenika, szaleńca. Ale w tym jego szaleństwie jest metoda. Pozornie bredzi od rzeczy, bez ładu i składu, miesza, przenika czasy. Ale potem nagle mówi coś mądrego, żeby za chwilę oszukać Księdza. Jest martwy i żywy, niesłychanie witalny zarazem. Nieobliczalny.

Lubi go pan?

- Jednego dnia lubię, drugiego nie znoszę. Bo ucieka mi, wymyka się. Tak samo jak nam wszystkim, a na scenie Księdzu. Spotykam się z tym martwym Gustawem, trupem, żeby uświadomić sobie, że on paradoksalnie jest najbardziej żywą osobą w tym dramacie. Że kocha życie niezwykle mocno i że je docenia. Sam kocham życie, szkoda mi każdej upływającej minuty, więc zaczynam go coraz bardziej lubić. I kiedy się na niego wściekam, to tak, jakbym się wściekał na samego siebie, że czegoś nie umiem, nie mogę zrobić. Więc zostaję w teatrze cztery godziny po próbie, siedzę w tej sali do dwunastej w nocy, żeby się z nim dogadać. Na pewno udzielają mi się jego temperatura, zmienność charakteru, emocji.

Co jest najtrudniejsze w tej pracy?

- To, że ten świat nie zostawia marginesu, co w konsekwencji oznacza dla mnie odcięcie się od tej sfery ogromnej wolności słowa i myśli, do jakiej przywykłem w teatrze. Jakbym wracał do raczkowania. No bo jak to: nagle reżyser nie pozwala mi podcinać sobie emocjonalnych żył, rozbierać się, uwspółcześniać. I wymaga, żebyśmy mówili Mickiewiczem. W efekcie przez trzy godziny piłujemy jeden monolog, aż wszyscy usłyszymy, jaki tam jest sens. W tym wszystkim zarazem nie ma czasu, żeby mówić głębiej, bo chodzi o to, żeby przede wszystkim mówić wyraźniej, głośno, żeby nas zrozumiano i usłyszano w dziesiątym rzędzie.

I żeby język "Dziadów" nie brzmiał anachronicznie.

- Wciąż się zastanawiam, czy my jeszcze potrafimy słuchać takiego języka. Myślę, że trzeba nauczyć się go lubić, nie spieszyć się. Dać czas widzowi, żeby się do niego przyzwyczaił. Ja wciąż nie wiem, czy jestem w stanie to zagrać. To sprawdzian, który cały czas trwa. Ale to dla mnie też powrót do korzeni teatru, aktorstwa, do szacunku dla słowa, jaki próbowano w nas w szkole wpoić. Jeśli obydwie strony - my na scenie i publiczność na widowni - przyłożą się do tego, to może nie będą to "aż" cztery i pół godziny spędzone w teatrze, tylko piękne cztery i pół godziny.

***

Bartosz Porczyk, ur. 1980, absolwent łódzkiej Filmówki, od 2004 roku związany z wrocławskimi scenami - Teatru Muzycznego "Capitol" (sezon 2005/2006) i Teatru Polskiego (od 2006 do dziś). Zdobywca głównej nagrody w Konkursie Aktorskiej Interpretacji Piosenki w 2006 roku, a także wielu wyróżnień za spektakl "Smycz" w reżyserii Natalii Korczakowskiej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji