Artykuły

Warszawa. Jerzy Stuhr mierzy się z Zapolską

- Mój bohater, mąż z "Ich czworo", w pewnym momencie mówi do swojej żony i jej kochanka: "Ja wobec was jestem bezsilny". Tak i ja w życiu wobec głupoty jestem bezsilny - mówi Jerzy Stuhr przed premierą "Ich czworo" w Teatrze Polonia w Warszawie.

Jerzy Stuhr przygotowuje w Teatrze Polonia sztukę "Ich czworo" Gabrieli Zapolskiej. W roli żony Sonia Bohosiewicz. W kochanka wciela się Tomasz Kot. Premiera 20 lutego.

Z Jerzym Stuhrem rozmawia Piotr Guszkowski

Z "Ich czworo" mierzy się pan nie po raz pierwszy: ostatnio było słuchowisko w Radiu Kraków, wcześniej ćwiczenia ze studentami oraz spektakl Tomasza Zygadło, należący już do "Złotej Setki" Teatru Telewizji. Skąd pomysł, by wrócić do tego tekstu?

- Właśnie dzięki temu słuchowisku radiowemu - niezwykłemu, bo zrealizowanemu na żywo z udziałem publiczności, która siedząc w studio reagowała nie tylko śmiechem, ale też momentami dogłębną ciszą. Nasunęła mi się wówczas myśl, że "Ich czworo'' to tekst niesłychanie aktualny. Że wielu ludzi może się dzięki niemu skonfrontować z podobną sytuacją w swoim życiu. Dlatego zaproponowałem Krystynie Jandzie, że chętnie zajmę się tym jeszcze raz.

W słuchowisku ukazał pan świat widziany oczami dziecka przeżywającego dramat rozpadu rodziny. Czy ponownie zaakcentuje pan tę perspektywę?

- Uzmysłowiłem sobie, że chociaż w kontekście tej tragifarsy mówi się zwykle o trójkącie miłosnym, to przecież jest ich czworo, a nie troje. Zapolska wyraźnie zaznaczyła, że tam jest czwarty bohater. I można by z jego perspektywy opowiedzieć ten utwór, który wtedy nie wydaje się już wcale taki śmieszny.

Ale przez to chyba jeszcze bardziej aktualny?

- Dopadł nas ogromny - nie wiem, czy światowy, ale europejski na pewno - kryzys rodziny. Jeśli spojrzeć właściwie na każdą szkolną klasę, to polowa dzieci pochodzi z rozbitych małżeństw. Dorastają z zupełnie innym stanem psychicznym. Może nie będą się czuły otoczone opieką rodzicielską, jak jeszcze myśmy się czuli? Próbujemy się zastanowić, jak z doświadczaną dzisiaj samotnością wejdą już za chwilę w dorosłe życie. Zostaje pan w kostiumie z początku XX wieku?

- Lubię tak zawiesić spektakl czasowo, żeby sztafaż ani nie raził, ani nie powodował u widzów poczucia, że oglądają coś sprzed stuleci. Tak robiłem i z Szekspirem. Całkiem uwspółcześniać nie lubię, bo wydaje mi się, że to zbyt łatwy środek.

Trzeba przyznać, że wdzięczna jest Zapolska do takich zabiegów.

- Ależ oczywiście! Ona była aktorką, więc to wszystko, choć napisane ponad sto lat temu, wciąż brzmi wyśmienicie. Wystarczy w jednym zdaniu inaczej zaakcentować słowo, coś skreślić czy przesunąć przecinek - i nagle robi się bardzo współczesny język. Z przyjemnością słucham aktorów podczas prób, gdy dokopią się do właściwego rytmu. Odnoszę wrażenie, jakby zostało to dla nich napisane.

Zapolska określała "Ich czworo" syntezą głupoty.

- Byłem niedawno na spotkaniu z gimnazjalistami i któryś z uczniów spytał mnie, czego najbardziej się boję w życiu. "Głupoty. Bo nie wiem, jak z nią walczyć" - odpowiedziałem z początku bezwiednie, ale potem utwierdziłem się w tym przekonaniu. Mój bohater, mąż z "Ich czworo", w pewnym momencie mówi do swojej żony i jej kochanka: "Ja wobec was jestem bezsilny". Tak i ja w życiu wobec głupoty jestem bezsilny, a jak ta głupota przemieni się jeszcze w agresję, to się po prostu boję. Każda z postaci tej tragifarsy jest na swój sposób głupia.

- Nawet profesor - człowiek, który niby posiadł głębszą wiedzę - życiowo jest jednak bardzo naiwny; nie potrafi sobie z tym wszystkim poradzić.

A cierpi dziecko. I o tym właśnie opowiadamy

Próby do "Ich czworo" trwają, premiera za pasem. A na jakim etapie znajdują się prace nad pana kolejnym filmem?

- Właśnie zaczęliśmy obróbkę dźwiękową, która, jak się okazuje jest najżmudniejszą operacją związaną z produkcją. Ustaliliśmy, że gotowy film zobaczę, proszę pana, dopiero 14 kwietnia. Pierwsza konfrontacja z publicznością nastąpi -jeśli oczywiście nowy dyrektor festiwalu mnie zaprosi - we wrześniu w Gdyni. Mam jednak poczucie, że wszystko nam się udało. To znaczy moja ekipa zrobiła taki film, jaki się kręcił w mojej głowie przez cztery lata.

Czyli jaki?

- Komediodramat. Gatunek, który mnie najbardziej w tej chwili interesuje. Stąd i Zapolska. Jako jedyna w polskiej literaturze umiała bezbłędnie połączyć komedię z dramatem.

A w kinie? Może Andrzej Munk, którego nigdy nie poznałem, a jednak wywarł na mnie znaczący wpływ. O poważnych wydarzeniach, jakie moje pokolenie przeżyło, chcę opowiedzieć z uśmiechem. Zobaczyć nasze przywary, kompleksy, ale w śmieszny sposób. Dlatego tyle lat spędziłem we Włoszech i uczyłem się Felliniowskiej sinusoidy. "Obywatel" to dla Polaków próba: czy potrafimy się już roześmiać? Bohaterem filmu będzie człowiek miotany wiatrem historii - brzmi trochę jak... Jan Piszczyk.

- Gdy ktoś w Polsce dowiaduje się, że mój film nosi tytuł "Obywatel", od razu kojarzy mu się Piszczyk. A na Zachodzie wszyscy mówią "Obywatel Kane". Fajnie!

To mimo wszystko inna perspektywa.

- Chociaż, jakby tak spojrzeć od filmoznawczej strony, to mój film kończy się w brzuchu matki, czyli jeszcze dalej niż na słynnej "Różyczce" u Or-sona Wellesa. Opowiadamy tę historię wstecz, co wymaga od widza uwagi, a nie tylko bezmyślnego gapienia się i wpieprzania popcornu. Zresztą, to będzie dla mnie na pewno bardzo ciekawy rok. Bo oprócz tych dwóch projektów dostałem jeszcze propozycję z ukochanego Teatru Telewizji, który, mam nadzieję, odradza się jak Feniks z popiołów. Powierzono mi reżyserię "Rewizora". Kolejne wyzwanie przede mną. Żeby się tylko nie potknąć!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji