Artykuły

Jerzy Jeszke - wciąż wyzywa los na pojedynek

- Dziś, w tym pędzie, w szaleństwie castingów, robienia szybkich karier mało kto rozumie, że najważniejsze jest w tym wszystkim pozostać człowiekiem, chłopakiem sprzed lat, ślusarzem z małego miasteczka. Ta pamięć buduje - mówi JERZY JESZKE, aktor musicalowy.

Był ślusarzem w Bytowie, ale od dziecka marzył o teatrze. Został aktorem musicalowym. Zagrał nawet w słynnym "Tańcu Wampirów" Romana Polańskiego. Jerzy Jeszke - osoba, która osiągnęła ogromny sukces na międzynarodowych scenach teatralnych. Artysta w czasie swej blisko 40-letniej kariery występował na największych scenach w Polsce i na świecie. Ma w swoim scenicznym dorobku ponad 60 premier granych w 6 językach. Dotychczas występował w spektaklu Romana Polańskiego "Tanz der Vampire" w Berlinie. W Teatrze Muzycznym w Gdyni gra Króla Artura w przestawienia "Spamalot" w reżyserii Macieja Korwina [na zdjęciu].

Panie Jerzy, jest pan jedynym Polakiem występującym od 20 lat w gwiazdorskiej obsadzie największych hitów musicalowych na świecie! Jak pan tam trafił? Jak to się robi?

- Myślę, że nie ma w tym żadnej tajemnicy. Trzeba mieć odrobinę odwagi, wiary w siebie, ciężkiej pracy, profesjonalnego przygotowania i umiejętność poświęcenia.

Czy to prawda, że jest pan romantycznym, niepoprawnym idealistą?

- Od początku mojej drogi artystycznej zawsze podążałem w zupełnie innym kierunku, czyli niekomercyjnym. Podejście komercyjne jest niezgodne z ideą i powołaniem do tego zawodu. Oczywiście było wiele prób zdeformowania mojego artystycznego charakteru przez różne środowiska, także artystyczne. Jestem i pozostanę sobą. W krytycznych sytuacjach siłę daje mi wspomnienie moich rodziców, artystycznych mentorów. Ich jasne kierunki postępowania, przywoływane przeze mnie w moich przełomowych chwilach życia, dawały i nadal dają wiele nowych impulsów. Trzeba żyć godnie jako człowiek i jako artysta, nawet jeżeli trzeba będzie wyzywać swój artystyczny i humanitarny los na kolejny pojedynek.

Nigdy nie wątpiłem i nie wątpię, że droga obrana przeze mnie - ma sens. Wiem, że dam sobie radę. Myślę, że mój bagaż doświadczeń pozwoli mi na kolejny wygrany pojedynek z przeciwnościami losu, w których się niejednokrotnie znajdowałem. Moja historia w Bytowie, w Gdyni, i później na świecie - to właśnie ten bokserski ring.

Mówi pan, trzeba mieć: odrobinę odwagi, wiary w siebie, ciężkiej pracy i umiejętność poświęcenia. A talent?

- Talent oczywiście też. Talent musi nam towarzyszyć od dziecka, bo jak się nie ma talentu to się nie kocha tego zawodu. Wtedy praca jest zbyt ciężka i wymagająca zbyt wielu wyrzeczeń.

Pana rodzice musieli wiedzieć, że mam pan talent.

- Tak, wiedzieli, że marzę o czymś głębszym. Malowałem, rzeźbiłem, robiłem kolaże, śpiewałem, bawiłem się w teatr. To było moje całe młode życie. Świat wyobraźni. Dziś gdybym miał przejść tamtą drogą pewnie nie rozwinąłbym się tak jak wtedy. Teraz są inne czasy.

Dlaczego?

- Dziś młodzi ludzie zbyt wiele mają podane na tacy. Przez to trudniej jest im nauczyć się fruwać. A orły latają najwyżej.

Im trudniej tym łatwiej?

- Istotnie, im mniej tym więcej. Taka jest moja filozofia. Nie każdy to chce zrozumieć. Wszyscy tylko mówią: "Ja też chcę tak jak ty, ale teraz, od razu, już! Ale bez tej całej cholernej, długiej drogi". Zgadza się, to jest to droga ciężka, ale radosna, bo dająca wiele satysfakcji.

Czy miał pan być ślusarzem?

- Rzeźnikiem, kamieniarzem, kowalem. Świadomość tych planów było dla mnie cierpieniem. Ale widzę dziś, że podejście moich rodziców było bardzo mądre. To czas, który nauczył mnie ciężkiej pracy. I szacunku do niej. Moje rodzinne miasto - Bytów - ukształtowało mój światopogląd; mój stosunek do życia. Ukierunkowało mnie i stworzyło. To bardzo mi pomogło w dalszej drodze: Bytów, Gdynia, Warszawa, Świat.

A przecież wielu wielkich ludzi pochodzi z małych miasteczek.

- Ludzie w małych miastach mają wielkie marzenia. Prawie nieosiągalne. Nawet wydaje się, że nieosiągalne. Ale jeśli posiada się pewną konstrukcję psychofizyczną, daną nam przez biologię, przez pana Boga, czy los - to jest to świetny fundament do budowania czegoś wyjątkowego, niepowtarzalnego.

Miał pan dużą rodzinę?

- Mam dużą rodzinę, jest nas ośmioro, bardzo jesteśmy zżyci, wciąż potrzebujemy swojej obecności, niestety widzimy się raz do roku. Ale, gdy tylko jest możliwość to wracam do Bytowa i siedzę tu tygodniami. Bywa, że rezygnując z wielu zawodowych propozycji. Dla mnie nie jest ważny pełny portfel, dla mnie ważne jest serce pełne emocji. A jak te emocje odnajdę, to i portfel napełnić nie jest trudno.

Są chwile, które często wspominamy. Jak pan wspomina Gdynię?

- Ludzie pytają mnie: "Dlaczego ty ciągle tu wracasz?" A ja nie przyjeżdżam tu w poszukiwaniu szczęścia. To są podróże do przeszłości, do stanów ducha, które mi tyle dały, które pozwoliły mi się rozwinąć i tak wiele osiągnąć. Mnie to jest potrzebne jak powietrze. Bez tego trudno byłoby mi oddychać i iść dalej. To jest moja inspiracja. Tu spełniło się moje teatralne marzenie. Przyjechałem na egzamin do Studio Danuty Baduszkowej. Ja, 17-letni ślusarz z małego miasteczka, bez matury. I zostałem przyjęty!

Teraz gra pan w "Spamalocie" w Teatrze Muzycznym w Gdyni.

- To wspaniała przygoda. Mam szczęście, że są osoby, które rozumieją te moje powroty i zaprasza mnie do grania na tej scenie. Taka osoba był nieodżałowany śp. dyrektor Maciej Korwin.

Zaczynał pan w Gdyni. Jest pan absolwentem Studia Danuty Baduszkowej w Gdyni. Na scenie którego z teatrów w Europie, na świecie, gdzie pan występował, czuje się pan najlepiej?

- Czuję bardzo dobrze na wszystkich scenach, gdzie produkowana jest dobra sztuka. Ja to tak nieładnie nazwałem - 'produkowana', ale tak to wygląda, takie są realia. Sztuka musi na siebie również umieć zarabiać.

Co jest dla pana kluczem do sukcesu?

- Może to wydaje się komuś surrealistyczne, śmieszne nawet, ale taka bliskość dawnych lat pomaga mi i jest kluczem do sukcesu. Dziś, w tym pędzie, w szaleństwie castingów, robienia szybkich karier mało kto rozumie, że najważniejsze jest w tym wszystkim pozostać człowiekiem, chłopakiem sprzed lat, ślusarzem z małego miasteczka. Ta pamięć buduje. Pomaga otwierać kolejne drzwi, rozwijać się, trzymać formę.

Jak pan ocenia obecną rzeczywistość?

- To co mnie przygniata, przygnębia, irytuje w obecnym świecie - na zewnątrz musimy być super, ale nie ma czasu na "wewnątrz". Papierowa rzeczywistość. W konfrontacji z nią wielu wrażliwców nie daje sobie rady. Dużo jest małości i miernoty ludzkiej. Pogardy ludzi wobec ludzi. Zawiści i zazdrości. Za mało radości, życzliwości i uśmiechu... a przecież każdy z nas kuje swój los, musisz wiedzieć czego chcesz i wsłuchać się w serca głos (śpiewa)

Ma pan pokorę do sztuki?

- Świadomość swoich korzeni, szacunek do przeszłości i pokora do sztuki chroni przed tym, by w tym szaleństwie walki o siebie nie stać się bestią. Teraz często wracam na ul. Bema w Gdyni. To tu, gdy zaczynałem karierę, był Teatr Muzyczny. Budynek teraz jest prze kolorowy. Kiedyś był prosty, ale wielki. Miał klasę. Był szary, ale w środku kolorowy. Te wszystkie emocje i wspomnienia z ul. Bema i pl. Grunwaldzkiego zawarte są w projekcie - KMTM www.kmtm.org w ramach mojej fundacji JJart.

Proszę powiedzieć, na których scenach czuł się pan najlepiej w ostatnim czasie.

- To była scena w Theater des Westens w Berlinie w "Tanz der Vampire" w reżyserii Romana Polańskiego. W teatrze Neue Flora w Hamburgu. Tam też zagrałem 'Phantoma' po wygraniu castingu na Broadwayu w Nowym Jorku. "Miss Saigon" w wielkim centrum kulturalno-gospodarczym w Stuttgarcie, gdzie zbudowano cały kompleks teatrów i hoteli. Tam produkowano spektakl za 1 miliard ówczesnych marek. Wspaniale czułem się też Japoni w operze Obihiro, w Royal Albert Hall w Londynie na 10. leciu musicalu "Les Miserables", na zaproszenie Camerona Mackintosha, największego producenta musicali na świecie. W Rockefeller Plaza w Nowym Jorku i Imperial Theatre na Broadwayu podczas castingu do musicalu "The Phantom of the Opera" w reżyserii Harolda Prince. To są sceny, na których człowiek się dobrze czuje.

Czy pan śpiewa po niemiecku? W ilu językach pan śpiewa?

- Ja śpiewam w ośmiu językach, a operuje w tej chwili w czterech językach. Gdy zostaje zaproszony do Londynu, Nowego Jorku, Hamburga, czy Berlina to bez obaw stawiam się tam. W każdym języku mogę zaśpiewać.

Na pana stronie internetowej www.jerzyjeszke.com widnieje taki slogan: 'Jerzy Jeszke - człowiek o wielu twarzach'. Czy może pan wyjaśnić znaczenie tego sloganu?

- Ten slogan ukazał się pierwszy raz jeszcze gdy pracowałem w Polsce pod koniec lat 70-tych, początek 80-tych, zanim wyemigrowałem. Nie potrafiono sprecyzować moich umiejętności. Jak mnie nazwać? Czy to jest aktor, czy to jest tancerz, czy to jest wokalista? Naszym szczęściem, studentów szkoły Baduszkowej, było to, że nas nie precyzowano. Nie wkładano nas do poszczególnych szufladek i mówiono: wy jesteście tylko śpiewakami operowymi, a wy jesteście tylko aktorami dramatycznymi czy tancerzami. Wielu z nas, w tym również mnie, do dziś nie udało się sprecyzować - kim ja w ogóle jestem? Nie mam dlatego żadnych obaw.

Czy ma pan w Gdyni więcej miejsc, do których chętnie wraca po wspomnienia z przeszłości?

- Kiedy jadę z lotniska do Gdyni, zawsze mijamy Witomino. Kiedy się w "Studio" Baduszkowej, to tam najczęściej mieszkałem. W areszcie...

W areszcie?

- (śmiech) Gdy nie miałem gdzie spać, a było zimno, prosiłem milicjantów, by pozwolili mi przenocować w komisariacie. To był czas dosyć trudny dla mnie. Nie było Domu Aktora, a wynajęcie łóżka w pokoju kosztowało 1500 zł. Ja dostawałem stypendium 1800 zł. A przecież musiałem coś jeść. Za 300 złotych przeżyć było trudno. Pożyczałem pieniądze, moje długi rosły, bo nie było z czego oddawać, jadłem co popadło...

W barze 'Słoneczko'?

- Zupkę warzywną. Czasem była to zupka z niespodzianką... Raz znalazłem w niej kawałek "Dziennika Bałtyckiego". Ugotowany. Nie zapomnę tego (śmiech). I mimo wszystko to były naprawdę cudowne czasy! Wszystko co najlepsze jeszcze przede mną! Wtedy, by zaoszczędzić, postanowiłem rzeczy trzymać w garderobie, a spać gdzie popadnie. Choć to nie było dla mnie istotne, bo najważniejsze było, być rano gotowym do pracy. Jednak zdarzało się, że z głodu mdlałem na próbach. Nie chciałem żalić się rodzicom.

Rodzice nie wiedzieli o pana trudnościach?

- Ojciec przed wyjazdem dał mi wyprawkę i rzekł: "Teraz musisz sam się gospodarzyć. Jak będzie źle, wrócisz". A ja nie chciałem wracać. Świat teatru mnie pochłonął. Na pożegnanie usłyszałem słowa od mamy, które dźwięczą mi w uszach do dziś: "Wraca się z tarczą, nie na tarczy. Wrócić z tarczą". To był dla mnie honor. Już nie mogłem postąpić inaczej, choć było mi czasem ciężko.

Miał pan momenty zwątpienia?

- Owszem. Pewnego dnia, w desperacji, wymyśliłem sobie, by zakraść się na jakiś algierski drobnicowiec i uciec z kraju. W przypływie słabości zwierzyłem się z tych planów pani Bognie Toczyskiej, mojej opiekunce w "Studio" i profesorce dykcji. Ona mi odpowiedziała: "Jeśli przerwiesz zajęcia w szkole, to twoi rodzice będą płacić karę!". Tak mnie tym wystraszyła, że natychmiast zrezygnowałem z pomysłu. Wiedziała, że dla mnie honor to podstawa.

Które z gdyńskich ulic stały się dla pana domem w tamtym czasie?

- Spałem w garderobie, windach, na gazetach, w piwnicach, na klatkach schodowych, na korytarzu w restauracji Polonia, blisko kuchennego komina. Wszędzie tam, gdzie było ciepło, żeby tylko przytulić się do ogrzanej ściany. Potem mój profesor, słynny scenograf Ali Bunsch i Bogna Toczyska zaopiekowali się mną, dawali mi jakieś drobne prace, np. układanie książek w bibliotece, żebym tylko mógł trochę zarobić. To była z ich strony, jak sobie dziś myślę, taka lekcja humanitaryzmu. Bardzo mnie to wzrusza do dziś.

Żyjemy też po to aby pomagać innym.

- Moja droga nauczyła mnie podejścia do człowieka, troski, miłości. Zupełnie czegoś innego nauczyła mnie praca w bytowskiej fabryce, gdzie wylądowałem jako 15-latek. Ale działanie rodziców było świadome. Bo ta fabryka mnie zahartowała. Dzięki temu może łatwiej było mi nocować w gdyńskiej piwnicy. Pamiętam do dziś jak straszna była dla mnie tamta praca. Wciąż tylko patrzyłem w okno i czekałem na moment, kiedy się skończy. Dlatego Gdynia to było dla mnie jak niebo. Przecież Gdynia to - polskie okno na świat (uśmiech)

Danuta Baduszkowa ciężko zachorowała i zmarła przed otwarciem teatru.

- Po odejściu Danuty Baduszkowej wszystko się zmieniło. Poza tym mój profesor Józef Muszyński powiedział do mnie szczerze: "Już więcej nie mogę cię nauczyć. Albo zostaniesz w Gdyni albo zaryzykujesz i wyjedziesz po dalszą naukę". Pojechałem do Warszawy. A potem, nauczony, że aby się utrzymać w locie, wciąż trzeba skrzydłami machać, znowu zaryzykowałem i wyfrunąłem na Zachód.

Dostał pan za zachodzie ostrą lekcję życia?

- Ukształtowały mnie te moje bytowskie - gdyńskie - warszawskie "uniwersytety". One mi pomogły na emigracji. Wtedy nic tam nie było straszne. Wiedziałem, że ze wszystkim dam radę, choć miałem już przecież rodzinę, żonę i malutkie dziecko. Zamieszkaliśmy w Niemczech. Ale pewnego dnia zadałem sobie pytanie: "Skończyłeś 29 lat i co? To już wszystko, co mogłeś zrobić? To już koniec?" Musiałem spróbować jak smakują marzenia, których miałem tak wiele. Każdy marzy o Broadwayu, West Endzie. Ja to marzenia zrealizowałem. Jeśli chce się osiągnąć sukces trzeba mieć odwagę podniesienia ciężaru ryzyka. Ale przede wszystkim jest się - człowiekiem. Rodzina zawsze była i jest dla mnie najważniejsza!

Anioł profesor Baduszkowej czuwał nad panem?

- Na wszystkich moich drogach, na wszystkich scenach świata zawsze czułem jej obecność. Wracając do Gdyni wracam też do niej, do wszystkich moich profesorów przyjaciół ze sceny. To takie moje spotkanie z duchami. Ależ to jest niesamowicie romantyczne! Niemodne teraz.

A przecież mówią o panu: "wielki, mocny facet, kaszuba."...

- ... z czarnym podniebieniem (śmiech)...

Ale jaki sentymentalny!

- Wracam teraz myślami do mojego egzaminu do gdyńskiego "Studio". Przygotowywałem się w pralni naszego domu w Bytowie. Na mojej stronie internetowej JerzyJeszke.com i na moim facebooku Jerzy Jeszke Fanclub jest lista moich ukochanych miejsc na ziemi. Są teatry Londynu, Wiednia, Paryża, Nowego Jorku, ale i - bytowskie podwórko. No i ta pralnia, gdzie uczyłem się piosenek do egzaminu. Pamiętam, jak wtedy w fabryce powiedziałem kolegom, że jadę do Gdyni, bo chcę uczyć się teatru. Wszyscy pukali się w czoło.

Co pan zaśpiewał na egzaminie?

- Piosenkę żołnierską. (śpiewa) "Komu w drogę temu czas/noga w nogę pluton nasz/ kołysz się manierko/kołysz się saperko/a ty bracie bierz się w garść". Albo "Po polsku, nad Bałtykiem/po polsku śpiewa wiatr" Cwynara albo Koconia. Nie pamiętam dokładnie, przepraszam.

Co na to profesorowie Baduszkowa? Bista? Muszyński?

- Wszyscy byli szalenie poważni, ale koledzy za kulisami pękali ze śmiechu. Pamiętam jak byli zadziwieni, że stoi przed nimi ślusarz z Bytowa, bez matury, w chodakach na nogach. Do etiudy kazali mi te chodaki zdjąć. Patrzę, a tam dziura w skarpetce. Nie spaliłem się ze wstydu tylko dlatego, że bardzo chciałem zdać ten egzamin. "Ten ślusarz nie ma jeszcze 18 lat, ale prowadzi już własny teatr w bytowskim liceum ekonomicznym" - mówili. Byłem w kaszubskim zespole pieśni i tańca. Śpiewałem i robiłem wszystko, aby być jak najbliżej sceny, a jak najdalej od fabryki. Bolało mnie to, że moi kumple z podstawówki uczyli się w ogólniaku, i przychodzili z wycieczką poznawać fabryczną rzeczywistość. Naśmiewali się ze mnie po kątach.

Było panu głupio, że pan jest w fabryce a oni maja prostsze życie?

- Nigdy nie dawałem za wygraną. Zaparłem się, żeby iść swoją drogą. Pamiętam, jak ze szkolnym teatrem pojechaliśmy na festiwal do Warszawy. Słynna aktorka pani Irena Jun, poprawiała mnie, że nie mówi się "poszłem", tylko "poszedłem". Zwracano mi uwagę, że mówię kaszubskimi naleciałościami, i że to na scenie jest to niedopuszczalne. Wstydziłem się, ale tak byłem zafascynowany światem teatru, który właśnie odkrywałem, że gdyby ktoś mi kazał po gorących węglach chodzić, to bym chodził (śmiech). Wola ludzka ma nieprawdopodobną siłę.

"Kopniaki", które pan dostawał za młodu, miały sens...

- Sam się nadstawiałem, bo fundamentem prawdziwej sztuki jest bezkompromisowa prawda. Te słowa niosą mnie do dziś. Ja nie lubię stać w miejscu, nie potrawie żyć w kłamstwie i obłudzie, bo od razu się rozpadam. Jestem ambitny, konsekwentny, wytrwały i uparty. Wymagam od siebie więcej niż wymagają ode mnie ludzie. Zawsze kiedy udało mi się czegoś dokonać, byłem niezadowolony z siebie. Schodziłem ze sceny i w głowie słyszałem słowa pani Baduszkowej: "Jurek, ja ci zaufam a ty mnie nie zawiedziesz."

W pana rodzinie są artyści?

- W mojej rodzinie wszyscy są "normalni" (śmiech). Mają poukładane, ustabilizowane, spokojne życie...

Nie próbował pan stabilizacji?

- Próbowałem takiego życia, ale sztuka jest bardzo zaborcza. Mnożą się poświęcenia.

Sztuka nosi pana?

- Mama mi kiedyś powiedziała: "Ty będziesz całe życie na walizkach". Twoim losem będzie los Tewjego Mleczarza ze "Skrzypka na dachu". Miała rację!

Gdy w Niemczech zamknęli teatr, w którym pan pracował i w jednym momencie znalazł się Pan "na ulicy". Dosłownie.

- Doświadczenia młodości pomogły. Wolność przyniosła mi wolność totalną. Nie bolało mnie, gdy śpiewając na ulicach zbierałem do kapelusza. Potraktowałem to jako doświadczenie aktorskie. Potem nie raz się przydało, w Nowym Jorku, czy Berlinie. Nie poszedłem łatwiejszą drogą i nie przyjąłem posady chórzysty w Niemczech, mimo, że rodzina mi się powiększyła, na świat przyszła druga córka.

Znany pisarz Henry Miller mówił: "Nie mam pieniędzy, nie mam majątku, nie mam nadziei - jestem najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi".

- Bardzo to do mnie pasuje. Paradoksalnie, ta utrata pracy dała mi skok na większe sceny Londynu czy Wiednia. Wiara w to, że jest się najlepszym, że zrobiło się już wszystko - niszczy człowieka. Czasem ludzie pytają mnie, dlaczego nie napiszę książki o swoim życiu. A ja wiem, że taka książka to byłby mój koniec. Przeraża mnie, kiedy widzę, że młodzi artyści podsumowują swoje osiągnięcia, choć jeszcze niewiele dane im było zrobić. W Polsce wszyscy piszą książki!

Wszyscy piszą nikt nie czyta.

- Jaki tego sens? Uwielbiam przeszłość i przyszłość. Teraźniejszość mniej, bo w niej jestem. Ona się dzieje. W moim hiszpańskim domu mam całe archiwum: teatralne plakaty, zdjęcia, programy moich premier. Lubię do tych rzeczy zaglądać. Jak zagram jakąś piękną rolę, jak uda mi się osiągnąć sukces, idę na strych i wertuję w tych kartonach pamięci. Wracają do mnie spektakle, które kiedyś grałem, dawne kreacje, próby i nagle... jadę na lotnisko, wsiadam do samolotu i lecę do Londynu, Nowego Jorku, Berlina. Bez namysłu.

Ale po co Pan tam jedzie?

- Na londyńskiej, nowojorskiej ulicy spotykam znajomych artystów, producentów, sypią się propozycje grania, śpiewania, występów... Zawsze tak robiłem.

Pan prowokuje los.

- To moja specjalność. Nie zawsze dostaję za to kwiaty, ale prowokacje to jest bicie się ze swoim przeznaczeniem. Tak walczy król Artur, którego gram gościnnie w Teatrze Muzycznym w Gdyni.

Jaki jest największy komplement, który pan usłyszał jako aktor?

- Myślę, że było to określenie - że jestem tajemniczy. Tajemnica jest największym komplementem dla aktora.

Spotkanie z Polańskim też pan sprowokował?

- Śpiewałem akurat "Opowieści Hoffmana" po francusku, w Holandii, kiedy dowiedziałem się, że Roman Polański robi w Teatrze Bastylia w Paryżu inscenizację właśnie tej opery. Pojechałem na przesłuchania. Zaśpiewałem też koncert przed operą, na ulicy, dla bezdomnych. Poczułem się tym usatysfakcjonowany. Zdobyłem nowe doświadczenie i zostałem po części zauważony.

Kiedy mistrz robił casting do "Tańca wampirów" w Wiedniu, pojechałem na przesłuchania i dotarłem do finału, ale z uwagi na fakt, że grałem wtedy w "Nędznikach", i wiązał mnie kontrakt z Cameronem Mackintoshem z Londynu nie pozwolono mi łączyć tych dwóch inscenizacji. To była prawdziwa lekcja musicalu. Byłem bardzo zawiedziony. I nagle, po latach Polański przyjeżdża do Warszawy, gdzie ogląda mnie w "Miss Saigon" w Teatrze Roma. Umówiliśmy się na spotkanie. Mistrz zaprosił mnie na casting, który wygrałem. I tak zagrałem Chagala. Wystąpiłem w tym musicalu dwa i pół tysiąca razy.

Co może pan radzić młodym artystom?

- Jeśli mógłbym im coś radzić, to żeby nie dali się nikomu zwieść i ufali swojej intuicji. Nic nie jest takie, na jakie wygląda. Artysta, jeśli jest mądry i roztropny powinien rozłożyć sukces na wiele małych elementów i na tym budować swą przyszłość, a nie bezkrytycznie brać to, co mu się proponuje. Szansa to jest jeden moment. Życie składa się z miliona takich momentów. Najważniejsze, by być sobą.

Przed panem też jakieś kolejne drzwi?

- Nigdy nie otwieram drzwi na ślepo. Jestem zawsze gruntowanie przygotowany. Mój profesor i mentor Józef Muszyński mówił mi "Jurek, artystą dojrzałym jest się w wieku 40-tu, 50-ciu lat". Teraz, po tych blisko 40. latach pracy na scenie mam świadomość tego co osiągnąłem i co mogę jeszcze osiągnąć.

Pan pójdzie na emeryturę?

- Jak będę miał 150 lat (śmiech). "Nie ważny początek, ważny koniec" (śpiewa). To słowa piosenki z musicalu "Huśtawka" w Teatrze Rozrywki w Chorzowie z 1986 roku. Notabene, zostałem ponownie zaproszony do tego teatru, tym razem do musicalu "Sweeney Todd". Taki już jestem, że do końca moich dni będę marzył, i jechał nawet na koniec świata o nie walczyć. Poleciałem na Broadway i wygrałem przed oryginalnym producentem A.L.Webberem i Haroldem Prince światowy casting do "Upiora w operze". Wsiadam do samolotu, lecę do Londynu, na West End i wygrywam casting do "Nędzników", czy też do "Miss Saigon" przed Cameronem Mackintoshem, największym producentem musicali na świecie. Ale, gdy wychodzę z teatru jestem Jurkiem. Uśmiechniętym i skromnym chłopakiem!

Jest pan wszechstronnie utalentowany i wykształcony.

- To wynika też w potrzeb tego, co rynek teatralny, musicalowy nam proponuje.

A rynek polski zaproponował panu ciekawą rolę i występuje pan w Polsce.

- Tak. W Polsce Występuję w musicalu, komedii Monty Pythona "Spamalot" w Teatrze Muzycznym w Gdyni, w reżyserii Macieja Korwina, w roli 'króla Artura'. A także w Teatrze Rozrywki w Chorzowie w "Sweeney Todd" w reżyserii Andrzeja Bubienia.

Z pewnością wybiorę się na te przedstawienia. Dziękuje za rozmowę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji