Artykuły

Zwabieni do tancbudy

Zamknąłem się na trzy dni, jak Jonasz, w brzuchu potwora wątpliwości: swojego "nie umiem" i swojego "powinienem" i zdecydowałem, że opowiem tę historię po swojemu - mówi reżyser "Opery Kozła" w poznańskim Teatrze Nowym, Janusz Wiśniewski.

Premiera "Opery Kozła", autorskiego przedstawienia Janusza Wiśniewskiego na podstawie powieści "Czyż nie dobija się koni?" Horacego McCoya odbyła się w piątek [21 maja] w Teatrze Nowym. Spektakl rodził się bólach: najpierw miał go reżyserować Bogusław Linda, potem Feliks Falk. W efekcie próby poprowadził dyrektor tej sceny - Janusz Wiśniewski

Ewa Obrębowska-Piasecka: Jak się "dochodziło" do tego przedstawienia? Najpierw był Pan wobec niego dyrektorem, potem dyrektorem, który musiał zmienić reżysera i kolejnego reżysera, w końcu sam Pan został reżyserem. Kiedy Pan poczuł, że to jednak Pański spektakl? Na jakim etapie pojawiły się autorskie pomysły?

Janusz Wiśniewski: - Wyobrażałem sobie, że temat "Czyż nie dobija się koni?" jest dobrym tematem dla reżysera-realisty, że adaptacja powinna być z gruntu właśnie realistyczną bazą dla zbudowania postaci i świata w przedstawieniu. Chciałem "Lot nad kukułczym gniazdem", który po dziesięciu latach grania zszedł właśnie z repertuaru - zastąpić podobnie opowiadaną historią... Aż wreszcie przyszedł ów czarny dzień, kiedy musiałem zdecydować, czy w ogóle mam odepchnąć temat, czy zatrzymać go i samemu kończyć to, co było już rozpoczęte przez innego reżysera.

Co Pana pociągnęło w tym tekście?

- Temat mnie pociągał, ale nie miałem ochoty robić niczego w duchu realizmu, zresztą szykowałem się do bardzo osobistego, autorskiego spektaklu na przyszły sezon. Zamknąłem się na trzy dni, jak Jonasz, w brzuchu potwora wątpliwości: swojego "nie umiem" i swojego "powinienem" i zdecydowałem, że opowiem tę historię po swojemu. Pociągnął mnie jej "dantejski" charakter. I osoba właściciela tancbudy: tego czarnego Prospera, który zwabia na parkiet i udręcza nieszczęśników, którzy chcą wygrać maraton tańca. Wiadomo było, że znaleźli się tutaj niejako "wrzuceni" przez los, tak jak i my jesteśmy "wrzuceni" w świat.

Poprosiłem Jurka Satanowskiego, żeby zrobił muzykę, która pozwoli nam również wyostrzać obiektyw na poszczególne pary. Żeby troszkę popodsłuchiwać, o czym gadają. Okazało się, że niektóre pary są na granicy szaleństwa albo że - są prawie u krańca swego losu. Prospero, właściciel tej wyspy-sceny układa z ich głosów, przepełnionych bólem, tęsknotą czy nadzieją, swoją obrzydliwą "operę". Swoją "noc Walpurgii", jak słynny Kozioł, mag nocy i piekła. Kozioł, od którego imienia (tragos i oda) wzięła nazwę "tragedia".

Kim są bohaterowie tego spektaklu? Skąd przyjdą na scenę, dokąd z niej zejdą? Kto się zobaczy w ich lustrze?

- Każdy, kto zna gorzki smak nieszczęścia, straty najukochańszych, odrzucenia, miłości, samotności i słodki, ciągle wspominany smak szczęśliwej chwili, i każdy, kto pyta o sens losu, jaki nam przypada w udziale - być może będzie miał tutaj lustro. Wydaje mi się, że zrobiliśmy też parę potwornie śmiesznych scen ku jeszcze większemu przerażeniu tym, co widzimy na dnie losu. Niektóre z postaci odsyłają swoje pytania do Boga, kiedy jednak wkładałem im w usta te pytania, wiedziałem, że nie usłyszą odpowiedzi inaczej niż przez dopełnienie losu. Nasz los, myślę, jest listem od Pana Boga, pisanym specjalnie do nas.

W spektaklu gra niemal cały pański zespół. To była trudna praca. Bliżej Wam teraz do siebie? Dalej? Łatwiej ze sobą? Trudniej?

- Nigdy tak szybko nie pracowaliśmy, a było to możliwe tylko dlatego, że mam niezwykły zespół, który stanął w trudnej sytuacji ze mną. Ten zespół nie lubi przegrywać, więc zrobił wszystko, żeby powstał spektakl. Z dnia na dzień przynosiłem nowe sceny i ostro braliśmy się do roboty. Aktorzy - tak jak ich koledzy na całym świecie - żądają, żeby porwał ich temat. Wszyscy chcemy święta w teatrze; świętem zawsze jest praca nad Szekspirem, nad wielkimi tekstami, ale bywa też tak, że aktorzy pójdą na wielkie ryzyko i ulepią coś jakby z niczego, z paru wstępnych założeń, które mają czar lub moc pociągnięcia nas w nieznane. Zespół Teatru Nowego odkrył przede mną w czasie tych prób jeszcze jedną niezwykłą swoją cechę. Oni wszyscy kochają się wzajemnie, dlatego tak łatwo - mimo zmęczenia po całym sezonie - ulegają przyjemności i trudowi "budowania" na scenie jako zespół właśnie. A trzeba powiedzieć, że w "Operze Kozła" gra cały zespół Teatru Nowego, oprócz tych, którzy grają w "Kolacji na cztery ręce", czyli Dębickiego, Kropielnickiego i Sabiniewicza.

W czasie prób zmarł nasz kolega Rajmund Jakubowicz, mój przyjaciel, i premierę zadedykuję właśnie Jemu. Dzięki Bogu, że w ogóle zdążyliśmy z tym wszystkim na czas.

Wywiad został przeprowadzony przed premierą

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji