Artykuły

Świadomość jest klęską

- Jestem uczniem szkoły twardego rozumienia roli. Kiedy już mam opracowaną rolę, wszystko się w niej układa, ma swój charakter przyczynowo-skutkowy, dorzucam jeszcze pewien rodzaj niezrozumienia. Można rzec, że jeszcze wciska się jakaś rzeczywistość niepojęta - mówi KRZYSZTOF GLOBISZ.

Anna Grabowska: Otrzymał Pan dyplom szkoły teatralnej w 1980 roku. Dla wielu artystów to byt czas decyzji o wyjeździe, o szukaniu lepszego życia na Zachodzie. Pan został...

Krzysztof Globlsz: - Wiedziałem o tym, że z kraju wyjeżdża wielu moich kolegów aktorów, m.in. Małgorzata Dobrowolska - moja partnerka z Teatru we Wrocławiu. Niektórzy, tak jak Gosia, zrobili karierę, inni - nie.

Dziesięć lat temu otrzymałem propozycję, aby zagrać po włosku we włoskiej sztuce. Przygotowałem się, nauczyłem roli i stwierdziłem, że coś jest nie tak. Wypowiadałem słowa po włosku, ale myślałem po polsku. Czułem, że grając po włosku, nie byłbym takim aktorem, jakim jestem, grając w ojczystym języku. Nie oceniam, czy dobrym, czy złym. Nie byłbym takim... I ostatecznie zrezygnowałem z tej roli.

Wydaje mi się, że kończąc szkołę teatralną, już wówczas zdawałem sobie sprawę z tego, że gdybym wyjechał za granicę, to nie po to, aby grać. Musiałbym być kimś innym, a to nie wchodziło w rachubę. Chciałem być aktorem i pracować w określonej materii, którą jest m.in. język.

Jeśli miałbym odnieść się również do sytuacji politycznej tamtych lat, to powiem, że jestem apolityczny. Chcę, żeby mi pozwolono pracować, by mi nikt nie przeszkadzał. Przez przeszkadzanie rozumiem to, że nie ma pieniędzy na przedsięwzięcia kulturalne. Nie dotuje się należycie instytucji kulturalnych i projektów. Dla mnie rządy, polityka, partie nic nie znaczą. Nie chcę, żeby mnie dotyczyła polityka. Chcę, żeby mnie dotyczyła np. sprawa rozmowy o człowieku i tutaj dopiero możemy mówić w jakim stopniu zainteresuje mnie polityka jako aktora, ponieważ w tym przypadku ona mnie zainteresuje jako człowieka, który pokazuje, jak polityka może wpłynąć na życie człowieka. To jest sprawa gry aktorskiej, tekstu. Natomiast ja - Krzysztof Globisz - nie interesuję się polityką.

Już rok po obronie dyplomu prezentował się Pan w "Tragicznej historii Hamleta" w Teatrze Starym w Krakowie. Teatrze, przed którego aktorami niemal klękali reżyserzy i najlepsi aktorzy brytyjscy, francuscy. To byt wówczas najlepszy teatr w Europie. Jak Pan się czuł jako młodziutki człowiek, któremu już na starcie dane było wejść w entourage i współtworzyć jego niedoścignioność, nieprzeciętność, legendę?

- Rzeczywiście wszedłem w teatr, który już był legendą. W latach siedemdziesiątych największe spektakle przedstawiali pan Jerzy Jarocki, Konrad Swinarski, Andrzej Wajda. Oni stworzyli ten teatr. Wszedłem w pewien niezwykle dynamiczny organizm, ale i okrutny, jakbym wstąpił do dżungli, gdzie jeśli się od razu nie postawi mocno swoich kroków, to się nie będzie istnieć.

Miałem szczęście, że mogłem grać z takimi aktorami, jak Jerzy Trela, Anna Polony, Anna Dymna, Jerzy Stuhr, Jerzy Bińczycki; to było dla mnie wielkie wyzwanie. Oni byli w stosunku do mnie bardzo otwarci. Na scenie - wymagający i bezwzględni, ponieważ byli wybitnymi aktorami, ale jednocześnie niezwykle pomocni. Byłem wówczas młodym chłopcem, oni nie odpychali mnie od siebie, tylko przygarniali. Pamiętam, że Andrzejowi Wajdzie bytem przedstawiony przez Annę Polony i Jurka Stuhra. Który młody aktor może mieć takie rekomendacje?... Byłem uczniem Ewy Lasek, która mnie rekomendowała Jerzemu Jarockiemu, Miałem ogromne szansę, mam nadzieję, że ich nie zmarnowałem...

Podobno, żeby być widzem, też trzeba mieć talent. To prawda?

- W przypadku teatru jest tak, że trzeba chcieć go oglądać, zwłaszcza dzisiaj. Tak się wszystko przyśpieszyło, iż mogłoby się wydawać, że teatr jakby stanął w miejscu, ponieważ nie jest w stanie dogonić np. szybkości montażu. Przyswajamy coraz szybciej i krócej podawane informacje. W filmie aktor nie musi wejść na scenę, tak jak w teatrze. Zaoszczędza się ten czas na planie. W teatrze od widza jest wymagana pewna cierpliwość, pewien rodzaj otwartości na to, co zobaczy. Teatry, które walczą, aby dogonić film, będą padać, ponieważ nie takie jest ich przeznaczenie. Ich przeznaczeniem jest to, aby dać człowiekowi czas na refleksję.

Jeżeli nie ma się piętnastu minut dziennie na to, aby coś przemyśleć, zastanowić się nad sobą - człowiek może nie być zbawiony...

Wydaje mi się, że do kina widz idzie po to, aby zjeść chipsy, pop-corn i napić się coli. To jest moje bardzo subiektywne odczucie. Do takiego wspólnego mianownika na szczęście jeszcze nie da się sprowadzić teatru. Pan ma zapewne jakieś wyobrażenie o tym, po co widz przychodzi do teatru. Czy to można zobaczyć ze sceny?

- Oczywiście. Najprostsze rozróżnienie to np. widownia wycieczkowa, która niekoniecznie chciała przyjść do teatru, ale w programie zwiedzania Krakowa ma spektakl w Teatrze Starym. To jest widownia trudna, ponieważ jej nie interesuje to, co dzieje się na scenie. Można jednak nad nią zapanować. Ona widzi, że aktor wkłada serce, pewien rodzaj energii, i czuje, że nie można tego nie dostrzec. Widownia docenia ten wysiłek i wie, że nie można szeleścić papierkami po chipsach, kiedy np. aktor, jako Raskolnikow czy jakaś inna postać, płacze. Teatr sprawia, że widz staje się świadkiem pewnych intymnych doznań.

Teatr jest rodzajem obrzędu. W nim się odbywa pewien rodzaj stawiania sobie pytań i odpowiadania. Jako widz muszę się do tego odnieść albo poprzez utożsamianie się z tym, albo przynajmniej uszanowanie. Dam przykład: jeśli pojadę do Japonii czy jakiegoś kraju muzułmańskiego, to nie będę demonstrował swojej dezaprobaty dla jakiegoś obrzędu, który zamieszkujący tę część świata ludzie będą odprawiać w danym momencie. Tak samo jest z teatrem. Czuła widownia, ta, która wie, po co przyszła do teatru, odbiera te emocje, jest wobec tej sytuacji, dlatego w teatrze nie ma chipsów, coli. W kinie nie mamy do czynienia z oczami, potem, łzami, wszystko jest na płachcie ekranu. Sceny powstawały kiedyś... A w teatrze wszystko jest teraz. Widz jest i świadkiem, i współtwórcą tej teraźniejszości.

Z jakiego powodu wybrał Pan szkołę teatralną?

- Moje spotkania ze sceną zaczęły się jeszcze w wieku kilkunastu lat. Mama miała ze mną problemy, ponieważ nie chciało mi się czytać lektur. Postanowiła zaprowadzić mnie do Amatorskiego Teatru Poeton w Katowicach, który prowadził pan Mieczysław Niedźwiecki, i tak już zostało.... Zakochałem się w teatrze... Kiedy w 1976 roku składałem dokumenty do szkoły teatralnej, tylko kierowany jakimś odruchem bezpieczeństwa złożyłem papiery również na filologię polską w Sosnowcu na Uniwersytet Śląski, ale już wtedy wiedziałem, że chcę być tylko aktorem.

W wielu recenzjach charakteryzowany jest Pan w następujący sposób: "Ma w sobie wiele liryczności i ujmujący sposób bycia". Pan twierdzi, że jako Koziorożec jest nieustępliwy i oporny. Gdzie jest prawda o Panu?

- Prawda jest w stylu mojego aktorstwa. To jest pewien rodzaj realizmu. I ten realizm pozwala mi na bycie zodiakalnym Koziorożcem, nieustępliwym, opornym, próbującym wszystko drążyć i rozumieć. Jest to jednak realizm poetycki. To jest moje aktorstwo. Jestem uczniem szkoły twardego rozumienia roli. Kiedy już mam opracowaną rolę, wszystko się w niej układa, ma swój charakter przyczynowo-skutkowy, dorzucam jeszcze pewien rodzaj niezrozumienia. Można rzec, że jeszcze wciska się jakaś rzeczywistość niepojęta. To jest tak jak w "Weselu" Wyspiańskiego. Jest wesele, piją, bawią się, rozmawiają i pojawia się Chochoł! Co za Chochoł? Dlaczego na weselu? Chochoł to jest to coś, co potrafi ten przyczynowo-skutkowy realistyczny nurt zburzyć. Tak staram się grać. To jest związane z czymś nieopanowanym.

Poza tym staram się na co dzień nie być agresywny, nie denerwować się byle czym, nie tracić energii na głupoty, ponieważ może mi jej braknąć podczas wieczornego spektaklu w teatrze.

W jednym z wywiadów powiedział Pan: "Wszyscy nosimy w sobie Makbetów, Hamletów..." Mógłby Pan tę myśl rozwinąć?

- Aktor to człowiek, który ma w sobie ogromną rzekę możliwości. Ma możliwość bycia każdym, dlatego nie jest nikim. Ludzie, którzy nie są aktorami, w czasie rozwoju, edukacji, określają się. Cechą aktora jest niedookreślenie.

Zacytuję Pana ponownie: "Jest taki czas u aktora, że musi on przekraczać różnego rodzaju bariery, na przykład wstydu". Jakiego wstydu? Dziwi mnie taka refleksja wypowiedziana przez dojrzałego mężczyznę, a może zbyt płytko odebrałam myśl zawartą w Pana wypowiedzi.

- Scena jest miejscem walki wstydu z bezwstydem. Wstydzimy się pewnej intymności, w której aktor pracuje. Intymne jest to, aby z siebie wydobyć cudze myśli, żeby mieć tak dalece posuniętą bezczelność, by mówić czyjeś teksty i utożsamiać się z nimi. To wymaga bezwstydu, ażeby go osiągnąć, trzeba pokonać wstyd. Kiedy mówię wiersz napisany przez poetę, dotykam jego stanu intymnego.

Inny wstyd to zwykły, prosty wstyd, kiedy np. w "Zaratustrze" muszę się rozebrać do naga. Jest to dla mnie krępujące. Oczywiście rozumiem potrzebę, czuję sens tego aktu i robię to. W gruncie rzeczy nie powinno to dziwić ani szokować, ponieważ człowiek rodzi się nagi i oglądają go obce oczy, chociażby oczy lekarzy, dopiero potem przychodzi świadomość. Czasami wydaje mi się, że ona jest klęską człowieka...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji