Cimcirymcia mówi
"Iwona, księżniczka Burgunda" niby lekko zwietrzała, niby już ramotka, która ze względu na wielkość autora cieszy się powodzeniem okazała się wcale smakowitym kąskiem teatralnym. Anna Augustynowicz przeciwstawiła się przede wszystkim tradycji inscenizacyjnej. Odrzuciła psychologizowanie na scenie, zrezygnowała z milczącej Iwony, wszak ma ona aż osiem kwestii! Kaliska "Iwona" z trudem (najczęściej aktorskim) ale oscyluje w kierunku komedii, dodajmy komedii erotyką podszytej.
Przedstawienie zaczyna się atrakcyjnie. Salon, w którym rozegra się tragifarsa, otaczają ścianki wykonane z czarnej siatki, za którymi biegnie galeryjka. Na niej stoją zamarli w bezruchu bohaterowie całej salonowej hecy. Dopiero dźwięk muzyki uruchamia sceniczne dzianie się. To, co dzieje się na galeryjce, jest ujęte w teatralne znaki i symbole: dworskie konwenanse, etykieta, forma.
Filip znudzony banalnością i fałszem dworskiego życia zakochuje się (?) w odrażającej i brzydkiej Iwonie. Ale żart skończył się. Ona się w nim zakochała i nim zawładnęła. Gombrowiczowi nie szło jednak o zbudowanie czystej komedii czy, jak kto chce, farsy. W tę modelową niemalże sytuację wpisał Iwonę, która niczym krzywe zwierciadło odbija wady, fobie, śmieszności, a nawet ułomności otoczenia. Wyrzut a może kompleks dworu? Z kimś takim nie da się żyć, stąd pomysł z ościstymi karasiami. Bunt Filipa był pozorny, bo gdy śmierć Iwony stała się faktem, przystał na powrót do "gry", wyraził zgodę na "normalne" życie.
Czy dziś tak odczytana "Iwona" coś znaczy? Bardzo wiele. Ciągle nowi buntownicy pokazują groteskowość i absurdalność formy, w jaką wpisane jest nasze życie. W ostatnim czasie zachwiały się systemy wartości, dotychczasowe formy skompromitowały się. A jeśli spojrzymy dookoła i tak dostrzeżemy postaci z galerii przyglądające się gościom salonów dworskich. Reżyserka posługując się Gombrowiczem przestrzega jednocześnie tych wszystkich, którzy bez tej formy, bez konwenansu i etykiety nie mogą żyć.
Kaliskie przedstawienie ma swój urok i rytm (zwłaszcza w drugiej części). Szkoda, że reżyserka nie zdecydowała się na skróty, które zapobiegłyby gadulstwu pierwszej części. Ileż trzeba wymyślić sytuacji teatralnych, by zrekompensować czczą paplaninę "światowców"?
Oglądając kaliską "Iwonę" zadawałem sobie pytanie, jak ci sami przecież aktorzy różnie grają. Tu nie zeszli poniżej pewnej dość wysoko zarysowanej kreski. Mogli się spodobać młodzi jakby z "Ferdydurke" wyjęci: Filip (Grzegorz Forysiak) i Cyryl (Adam Kowalski). Dobrze pokazała się na pożegnanie z Kaliszem Beata Kolak jako Iza. Mistrzowski epizod miała też nestorka tej sceny Kazimiera Starzycka-Kubalska. I jeszcze kazus Ireny Rybickiej, która w przedstawieniach reżyserowanych przez Annę Augustynowicz udowadnia, że potrafi zagrać prawie wszystko. Jej Królowa rozbłyskała co rusz nowym odcieniem, co krok zmienia się. Zdaje się, iż jest to aktorka, którą trzeba umiejętnie otworzyć.
"Iwona, księżniczka Burgunda" w wersji zaproponowanej przez Augustynowicz i Waldemara Zawodzińskicgo (scenograf) odpowiada na tęsknotę Teatru im. Wojciecha Bogusławskiego do wielkiej formy. Gra tu niemal cały zespół, uruchomiona została cała machina teatralna. Ten rozmach czuć, tylko czy starczy widzów? Ile razy "Iwona" wejdzie na scenę?