Artykuły

Żywy organizm o upadku i umieraniu

- To autentyczny zapis psychozy, raptem sześć tygodni z jego życia, ale kumuluje się w nich wszystko: emocje, strzępy biografii, genialne wizje, ale i bełkot chorego człowieka - mówi o swoim monodramie KAMIL MAĆKOWIAK. "Niżyński" po ośmiu latach na deskach łódzkiego Teatru im. Jaracza znajdzie się w repertuarze Teatru Polskiego w Warszawie. Premiera dziś.

Z Kamilem Maćkowiakiem rozmawia Piotr Guszkowski:

Pomysł na spektakl zrodził się w szkole baletowej czy może postacią Wacława Niżyńskiego zainteresował się pan później, pod wpływem lektury jego "Dziennika": nie tyle jako artystą tancerzem, lecz po prostu człowiekiem?

- O Wacławie Niżyńskim usłyszałem pierwszy raz, będąc w szkole baletowej, miałem może 12 lat. Jego biografia była "lekturą obowiązkową" dla tancerzy, ale wtedy nie zrobiła na mnie większego wrażenia. Dopiero po skończeniu szkoły teatralnej trafiłem na dzienniki i to one mnie opętały. To autentyczny zapis psychozy, raptem sześć tygodni z jego życia, ale kumuluje się w nich wszystko: emocje, strzępy biografii, genialne wizje, ale i bełkot chorego człowieka. Niezwykłe tym bardziej, jeśli zna się historię życia Niżyńskiego. Pierwszą adaptację zrobiłem w dwa dni. Wiedziałem, że muszę to zagrać.

Nie obawiał się pan zanurzenia w mroczne studium psychozy i konfrontacji z chorobą, szczególnie że na scenie jest pan z Niżyńskim właściwie sam, jedynie wobec przyglądającej się wszystkiemu publiczności?

- Wtedy, na etapie przygotowywania roli, nie obawiałem się "wchodzenia" w chorobę Niżyńskiego, wprost przeciwnie, byłem bardzo podekscytowany. To wielkie aktorskie wyzwanie, a ja miałem już kilka "mrocznych" ról teatralnych w dorobku, chciałem pójść jeszcze dalej, głębiej. Będąc nie tylko odtwórca postaci, ale i współautorem scenariusza, autorem choreografii i opracowania muzycznego, miałem ogromny wpływ na całokształt, na budowanie każdego elementu spektaklu. Choroba jest przecież nie tylko w tekście czy w mojej grze, jest w projekcjach multimedialnych. w muzyce, w świetle. Budowaliśmy z reżyserem spójny, choć przerażający świat rozpadu człowieka. Lęki przyszły później, po premierze.

Przygotowując się do tej roli szukał, pan kontaktu z chorymi psychicznie?

- Raz byłem w szpitalu i to było wielkie nieporozumienie. Czułem się strasznie, podglądając chorych w czymś tak intymnym jak choroba psychiczna, tak obnażonych. Poza tym dzisiejsza farmakologia w dużej mierze "wyłącza" tych ludzi, więc nie podpatrzyłem niczego, co mógłbym wykorzystać. Została intuicja. I genialna książka Nasierowskiego "Gdy rozum śpi, a w mięśniach rodzi się obłęd"; o życiu i chorobie Niżyńskiego.

"Niżyński rośnie razem ze mną" - powiedział pan w jednym z wywiadów. Jak ten spektakl zmienił się przez osiem lat od premiery? I czy pan w tym czasie się zmienił się pod jego wpływem?

- Spektakl zmienił się nieprawdopodobnie. Wersja z 2005 r. właściwie niewiele ma wspólnego z tym, co aktualnie gram. Na poziomie aktorstwa - dzisiaj jestem dużo bardziej biologiczny, realistyczny we wszystkich psychotycznych scenach, wcześniej byłem jakby narratorem. Zmienił się też sam spektakl, co naturalne w teatrze - ewoluował. Grałem go w wielu miejscach, także w innych językach - po angielsku, rosyjsku. Wyrzuciłem niektóre sceny, inne rozwinąłem, z improwizacji na spektaklach zrodziły się nowe wątki. Na potrzeby warszawskiej premiery w Teatrze Polskim nakręciliśmy nowe projekcje, jeszcze bardziej psychodeliczne, zmieniliśmy całkowicie reżyserię świateł. To żywy organizm... żywy organizm opowiadający o upadku i umieraniu. To również bardzo intensywne i, jak myślę, wyczerpujące wyzwanie aktorskie.

Nie ma pan już powoli potrzeby pożegnania się z tą rolą?

- Tak, miewałem takie momenty w Łodzi. Kiedy w kwietniu zeszłego roku żegnałem się z tym tytułem, nie sądziłem, że rok później do niego wrócę. Ale propozycja dyrektora Seweryna była dla mnie wyzwaniem. Nowe miejsce, nowa publiczność, czysta karta... Spektakl już należy do mojej fundacji [Fundacja Kamila Maćkowiaka - red.] i jestem za niego odpowiedzialny także jako producent, a to podnosi poprzeczkę. Poza tym gram nie tylko Niżyńskiego. W październiku w Łodzi miałem premierę drugiego, tym razem całkowicie autorskiego monodramu "Diva Show"; zupełnie innego, w konwencji stand-upu, o bohaterze z zaburzeniem osobowości typu borderline, który obsesyjnie chce się stać Tiną Turner. Śmigam po scenie w 16-centymetrowych szpilach, mini i metrowej peruce, serwując sobie i widzom przewrotną psychodramę. Na jesień przygotowuję trzeci monodram, tym razem o piekle narkotykowego odwyku... Cóż, chyba lubię mocne, depresyjne tematy. Zresztą, wolę je przeżywać na scenie niż w życiu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji