Artykuły

Olgierd Łukaszewicz chce wreszcie zejść z pomnika

W Krakowie pił pierwszą wódkę, bił się o patelnię i urządzał manifestacje. Dziś mówi, że tu wróci, by zrobić happening. Bo OLGIERD ŁUKASZEWICZ ma już dość patosu, stołka prezesa Związku Artystów Scen Polskich i wygłaszania mów pogrzebowych.

Będziemy rozmawiać, jak zwykle, od lat, o sprawach fundamentalnych, czyli wartościach, patriotyzmie, literaturze wieszczów?

- Proszę zdjąć mnie z pomnika.

Mimo Pańskich 45 lat w zawodzie i stu lat Pańskiego Teatru Polskiego?

- Byłem w tylu teatrach, że trudno powiedzieć, który z nich tak naprawdę jest mój. A ostatnio, jako prezes ZASP-u, specjalizuję się raczej w mowach pogrzebowych, nie jubileuszach.

A zatem zacznijmy od początku. Czy prawdą jest, że po raz pierwszy zakochał się Pan, będąc w przedszkolu?

- To była Marysia, a adoratorów trzech, czyli westchnienia grupowe.

Zaczajaliśmy się za drzwiami, by ją pocałować, kiedy wchodziła do sali. Ja się oczywiście tylko przyglądałem.

A pierwszą wódkę wypił Pan, będąc na studiach aktorskich w Krakowie?

- Naprzeciwko Starego Teatru był bar, do którego wpadało się na fasolkę po bretońsku i setkę. To była pierwsza wódka. Kolejna była z Jankiem Łukowskim, w bramie szkoły teatralnej - wiśniówka. I jeszcze krwawa Mary, wypijana w akademiku na Warszawskiej, a przyrządzana przez Wojtka Pszoniaka.

Tego samego, z którym toczył Pan spór o patelnię.

- A raczej o to, co znaczy być artystą. Wojtek wciąż przychodził pożyczyć cukier albo pastę do zębów. Kiedy wreszcie poprosiłem go, by kupił sobie tę pastę, chwycił za moją patelnię, na której moja obecna żona, a wtedy narzeczona przyrządzała mi jajecznicę

W męskim akademiku?!

- Słusznie pani zauważyła. No więc Wojtek krzycząc, że ja zbytnio przywiązuję się do rzeczy - wyrzucił patelnię przez okno. I darł się dalej: "Jeśli zejdziesz po nią, to nigdy nie będziesz artystą, bo to znaczy, że nie będziesz wolny". Odpaliłem spokojnie: "Zejdę i będę artystą. Uporządkowanym". I zszedłem po tę nieszczęsną patelnię. Żeby udowodnić, że nikt, nigdy i niczego nie będzie mi narzucał.

Pan, uporządkowany? A przecież to Pańskie słowa: W Niemczech poznałem siebie jako typowego Polaka: irracjonalnego, chaotycznego i nieumiejącego dyskutować na argumenty...

- Wszystko to podtrzymuję. Czerwone światełko nadal się świeci. Ale też nauczyłem się tam rzeczowości, która pozwoliła i pozwala przetrwać mi po raz drugi prezesurę ZASP-u. Czasy prezesa, którego firma miała przed laty kilkanaście milionów na minusie. Ale wiem, że zarówno moja drobiazgowość, uporządkowanie jak i chaos potrafią mi przeszkadzać w życiu. Te pierwsze są charakterystyczne dla mojego znaku Panny. Ale nadal podtrzymuję, że my wciąż nie umiemy dyskutować. W Niemczech dzieci uczą się tego w podstawówce. Myślę, że to jest też sprawa oświecenia, które zapuściło tam głębsze korzenie. Argumenty leżą w ich dobrym tonie. My mamy inną emocjonalność i jesteśmy mistrzami w improwizacji.

Pański kilkuletni pobyt w Niemczech zaowocował bardzo dobrą współpracą z tamtejszym teatrem.

- Miałem 43 lata i dostałem angaż. To był początek lat 90. Wziąłem plecak, "Psalmy Dawidowe" Brandstaettera i wyruszyłem w nową podróż życia. Przed wyjazdem wkuwałem język. Grałem po niemiecku, recytowałem "Wielką Improwizację", "Beniowskiego", organizowałem wieczory polskiej poezji, uczestniczyłem też w wieczorach teatralnych poświęconych np. zagładzie Żydów. Brałem również udział w wieczorze poezji polskiej - po niemiecku i po polsku mówiłem utwory Reja, Kochanowskiego, Mickiewicza. Ta konfrontacja polsko-niemiecka daje świeższą i dojrzalszą perspektywę na te znakomite teksty. Kiedyś np. listy Słowackiego pisane do matki wydawały mi się egzaltowane. Dziś widzę w nich wielki dramat. W moim wieku na powrót przyznaję sobie prawo do emocji najprostszych. Moje marzenie o Polsce, gorące w czasach studenckich, jest dziś bardziej nacechowane potrzebą spokoju i wspólnoty.

Grozi nam wejście na pomnik, którego Pan nie chce, więc wróćmy do Krakowa: tutaj wszystko się zaczęło.

- No tak, na serio. Urodziłem się w Chorzowie, mieszkam w Warszawie, ale duchem jestem z Krakowa. Teatr STU, Rozmaitości, manifestacje pod pomnikiem Mickiewicza, wiele godzin spędzonych w Piwnicy pod BaranamiW Krakowie zaczęła się przede wszystkim inicjacja myślenia o zawodzie. Z jednej strony było kółko zainteresowań z Wojtkiem Pszoniakiem, Teatr STU, z drugiej zaś strony moje społeczne i polityczne myślenie zawdzięczam dr. Zbigniewowi Siatkowskiemu. Ten z przekonania komunista uczył nas, czym jest społeczeństwo, na czym polega złożoność brudnej skądinąd polityki. Nie indoktrynował nas, ale uczył mechanizmów historii i polityki.

To ciekawe, że Pana nauczycielem historii, polityki, Pana, z przekonania antykomunisty, był komunista.

- Miał umysł niezwykły.

W Krakowie zagrzał Pan miejsce jedynie przez dwa sezony w "Rozmaitościach"

-Tam zadebiutowałem w "Dobrym człowieku z Seczuanu". Szybko zaczął się czas filmu i moje przenosiny do Warszawy. A tę drogę wywróżył mi Józef Wyszomirski, reżyser spektaklu. Powiedział, że kiedyś wyjadę do Warszawy. W tamtych czasach wydawało się to wręcz nieosiągalnym marzeniem. W Krakowie, grając Walerego w "Świętoszku", zaznałem też przyjemności teatru objazdowego. Jechaliśmy autobusem, strzelił wał korbowy, trzeba było organizować naprędce noclegi. A Warszawa Film w sposób naturalny przerzucił mnie pasem transmisyjnym do stolicy.

Bije Panu nadal mocniej serce, gdy przechodzi przez Rynek?

- No jakże, początki nigdy nie idą w zapomnienie. W Warszawie chciałem mieć namiastkę Krakowa. Kiedy wyprowadzałem aktorów Teatru Narodowego na ulice miasta, to Janek Englert mówił: "Nie zamienisz Warszawy na Kraków, bo tego się nie da zrobić". Pamiętam, jak przyjechałem ze Śląska, gdzie się urodziłem, z moją mamą i nianią po raz pierwszy do Krakowa, miasta królów. A potem były studia i poznawanie znakomitych teatrów studenckich: Hefajstosa, Teatru 38. Rozmawialiśmy o sztuce, nie o kasie. A było z kim, bo studiowałem z Grażyną Marzec, od lat moją żoną, z Jankiem Łukowskim, Leszkiem Długoszem, wspomnianym Wojtkiem Pszoniakiem i Krzyśkiem Jasińskim. Kiedy kręciliśmy film "Romantyczni" Stanisława Różewicza, już myślałem o Warszawie, ale nie wiedziałem, czy mnie przyjmą. Kiedyś grający w tym filmie Ignacy Gogolewski przyjechał na plan i powiedział: "Możesz się do Warszawy angażować, do "Dramatycznego". Dostałem propozycję Wacława w "Zemście". Pytam: "Dyrektorze, czy ja naprawdę muszę to grać?" Odpowiedział spokojnie: "Niejeden położył tę role. Jak pan też położy, nic się nie stanie".

Położył Pan?

- Położyłem. Dlatego teatralnie odnalazłem się dopiero w "Ateneum", w "Ameryce" Kafki w reżyserii Jerzego Grzegorzewskiego.

Dobrze się panowie rozumieli?

- Tak. On miał wiele aktorskich miłości - byłem jedną z nich. Umiałem odbierać jego sygnały reżyserskie. Czasami to się działo w sporze, ale rezultaty były niezłe. Dużą rolę odegrał w tym, i nie tylko w tym wypadku duch Stanisława Radwana. Bardzo ważny, specyficzny twórca. Widzi pani, Stanisław Radwan, i znów wracamy do Krakowa. A jeszcze dochodzą klimaty muzyki Zaryckiego, Koniecznego. Na ich gruncie wyrósł przecież Pawluśkiewicz.

Jest w tym klimacie, w tej muzyce pewna obsesyjność, czyli przetwarzanie "światów poczciwych" w jakieś niepokoje. Tym się między innymi różniła "Piwnica" od Jamy Michalika. Tak więc, jak pani widzi, Kraków to zawód, myślenie polityczne i klimat biorący się z tych kompozytorów.

Chodził Pan też do Jamy Michalika?

- To było dla nas, młodych absolutne mieszczaństwo. Z całym uznaniem dla wspaniałych wykonawców, ale nam to już z lekka pachniało naftaliną. "Piwnica" była nasza. Ogromną rolę odegrała wówczas w moim życiu osobowość Leszka Długosza. Klimat jego nostalgicznych piosenek

W Krakowie był też pierwszy film i Pańskie trzaśnięcie drzwiami.

-To była "Jowita", jeszcze na studiach. Zdjęcia na ulicy Poselskiej w Krakowie. Nie chcieli mi za tę rólkę zapłacić, więc się zdenerwowałem i wychodząc, strzeliłem drzwiami. A potem zaczął sie wspaniały ciąg filmów: "Brzezina" Wajdy, "Sól ziemi czarnej" i "Perła w koronie" Kutza, "Gorączka" Holland - gdzie grałem w kontrze do siebie. Zresztą podobnie jak w "Magnacie" Bajona - nikt by mnie tak eksperymentalnie nie obsadził jak on, czy w "Sowizdrzale" Kluby. Jednak najczęściej grałem romantyków, trochę rozwichrzonych marzycieli... Ważnym doświadczeniem był mój udział w filmie "Katyń", a wcześniej w obrazie "Karol, człowiek, który został papieżem", gdzie zagrałem ojca Karola Wojtyły. W Krakowie spędziłem też wiele czasu na planie filmu o Emilu Fieldorfie "Nilu", legendarnym generale Kedywu. Grałem rolę tytułową. Kiedyś bywało, że można mnie było oglądać jednego roku w pięciu filmach. Ale to było kiedyś Prezesowanie ZASP-owi zajmuje sporo czasu i wytrąca z zawodu. Ale już niedługo, do kwietnia, do wyborów nowego prezesa. Niech się młodzi teraz męczą.

Będzie więcej czasu na spotkania z wnukami?

- Mimo zajęć wstaję codziennie o 6 rano i obowiązkowo odprowadzam wnuki do szkoły.

Będą mogli w pamiętnikach pisać, że do szkoły odprowadzał je sam prezes

- Na to liczę!

Miał Pan też czas, by zagrać w najnowszym filmie "Kamienie na szaniec".

- Tak, właśnie film wszedł na ekrany.

Akcje teatralne na ulicach Warszawy, wróćmy do nich, to była i jest Pańska specjalność. Skąd te Pańskie skłonności?

- Nie tak dawno, przed premierą "Kamieni na szaniec" obejrzałem moje zdjęcie, siedemnastolatka, byłem nieco młodszy od tych bohaterskich chłopców. Długi, chudy. Co we mnie było takiego, że miałem posłuch wśród harcerzy? Co we mnie było, w tej efebowatej sylwetce, że mnie słuchano? Tego cichego, skupionego faceta, który organizował akcje na placu Teatralnym? A jednak Najpierw był Kraków, gdzie we mnie i moich kolegach zaszczepiono potrzebę rozmowy ze społeczeństwem i z samym sobą.

Rozmowy spod pomnika Mickiewicza, ze sceny, słowami wieszczów. Potem była Warszawa i różne akcje, np. na placu Teatralnym podczas Dnia Teatru. Sam nie wiem, jak udało mi się aktorów Teatru Narodowego sprowadzić pod pomnik Bogusławskiego. Ponieważ uroczystość była ku jego czci, więc głowa została ozdobiona koroną z lampkami - założono ją dzięki sprowadzonej straży pożarnej. Ustawiona została dekoracja - to wszystko przecież rodem z Piwnicy pod Baranami. Tancerze odgrywali kawałki z baletu "Morskie Oko", oczywiście jako krakowiacy i górale, odmawiano litanię ku czci patrona teatru. Po nocach pisałem teksty - istne szaleństwo, w którym brali udział dostojni artyści narodowej sceny. To był ten duch rodem z Krakowa. Poszanowanie tradycji podszyte żartem, przymrużeniem oka.

A przecież mówi się, że Kraków taki mieszczański.

- Marzy mi się, by tu kiedyś wrócić i zorganizować taki happening. I tak sobie myślę: skoro w Krakowie było "Wesele", to teraz trzeba by zorganizować "Poprawiny". Taki tekst już napisałem, aktorzy zagrali, a Stanisław Radwan użyczył muzyki.

Coraz bardziej burzy Pan we mnie swój wizerunek dostojnego artysty narodowej sceny

- Właśnie podczas tych różnych akcji nazwałem siebie "komediantem narodowej sceny". Grzegorzewski, mój ówczesny dyrektor, pobłogosławił i dzięki niemu mogłem uprawiać ten szczególny rodzaj sztuki. W teatrze grane było "Wesele", a w bufecie scenografowie zainstalowali karczmę żydowską. Grałem w "Weselu" Żyda, więc miałem prawo zapraszać na poprawiny.

Pora na "Poprawiny" w Krakowie!

-Jak się pozbędę prezesury w ZASP-ie, to może wreszcie zacznę szaleć i bawić się. Na 220. rocznicę urodzin Fredry napisałem tekst "Wyssane z palca, czyli bigos a la Fredro", nawiązując do pochówku sprzed 25 lat palca Fredry we wrocławskim kościele. Graliśmy ten żart zaraz po "Damach i huzarach", a w obsadzie był Zarząd ZASP-u. W finale zjeżdżała trumienka "z palcem" pisarza.

No to na zakończenie pozwólmy sobie na odrobinę patosu, żeby Czytelnicy nie pomyśleli, że z komedianta narodowej sceny pozostał nam jedynie happener. Jest Pan nadal romantykiem?

- Zależy, co pod tym terminem się rozumie. Na pewno jestem idealistą, człowiekiem sentymentalnym, to znaczy takim, dla którego emocje odgrywają dużą rolę, umiem się poświęcić rzeczom niekoniecznie przynoszącym dochód. Dla samej radości działania, współdziałania z innymi. Ten temperament społecznika miałem od dzieciństwa, od roli przewodniczącego klasy, samorządu szkolnego, drużynowego harcerstwa, szczepowego...

Nadal marzy Pan o zagraniu Don Kichota?

- Są takie marzenia, które oby się nigdy nie spełniły.

***

Olgierd Łukaszewicz (ur. 1946), polski aktor teatralny i filmowy. Po ukończeniu krakowskiej PWST zagrał m.in. Fortynbrasa w "Hamlecie" i Cristiana de Nevillete'a w "Cyrano de Bergerac". Współpracował także z awangardową Grupą Proscenium. Po przeniesieniu się do Warszawy grał w wielu teatrach, m.in. Powszechnym, Współczesnym, Narodowym i Polskim. Odniósł znaczące sukcesy, przede wszystkim w rolach amantów. Prezes Związku Artystów Scen Polskich od dwóch kadencji.

Zagrał w dziesiątkach ważnych filmów w reżyserii m.in. A. Wajdy, K. Kutza, R. Bugajskiego, J. Machulskiego czy J. Bromskiego. Wielką popularność przyniosła mu m.in. rola w "Seksmisji".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji