Artykuły

Polski obciach

- Dzięki mojej pierwszej sztuce "Made in Poland" przekonałem się, że mnie, kolesia wychowanego na kulturze masowej, teatr może porwać, że to bliski mi język opowiadania. Teatr prawie nic nie kosztuje, nie ma tu ciśnienia, żeby zrobić coś dla kasy, nie interesuje się tym żaden minister.

O tym, dlaczego woli teatr od kina, Polskę od Ameryki, a pedałów od powstańców, opowiada "Przekrojowi" reżyser PRZEMYSŁAW WOJCIESZEK, jedyny patriota wśród młodych reżyserów. "Przekrój": Właściwie wszystkie filmy i sztuki, które robisz, mogłyby mieć wspólny tytuł "Made in Poland", bo wszędzie wpychasz temat Polski i polskości. Dlaczego? Przemysław Wojcieszek: - Bo nikt inny tego nie robi! Byłem niedawno na festiwalu w Gdyni i większość filmów, które widziałem, rozgrywała się nigdzie, w miejscowości "nigdzie" i nie wiadomo kiedy, jakby osadzenie bohaterów w konkretnym miejscu było obciachem. Mnie się to nie wydaje obciachowe. Przeciwnie, dynamiczne i żywe, bo historia sprawila, że nasze społeczeństwo jest nieukształtowaną masą, nie ma solidnych korzeni. I to jest fascynujące, że mogę brać udział w procesie kształtowania tego kraju.

Ale jednocześnie zawsze chętnie sięgałeś po amerykańskie wzorce i brytyjską muzykę...

- Muzyka w moich filmach występuje raczej jako greps ["Głośniej od bomb" to tytuł płyty The Smiths, a "W dół kolorowym wzgórzem"- Red House Painters - przyp. red.] - ot, takie drobne ukłony w stronę tych pięciu widzów, którzy rozumieją, o co chodzi. Muzyka to zresztą jedyna dziedzina sztuki, w którą wchodzę w stu procentach, dużo słucham, dużo kupuję. Wyeliminowałem już ze swojego życia kino amerykańskie, ale muzyki się trzymam. To pozostałość po fascynacji kulturą anglosaską, do której kiedyś aspirowałem i która dała mi kopniaka.

Kiedy to dostałeś kopniaka?

- Kiedy zrobiłem "Głośniej od bomb" i uwierzyłem, że skoro korzystam w filmie z motywów z anglosaskiej kultury, to ludzi na Zachodzie w naturalny sposób będzie to obchodzić. Po czym na festiwalu Slamdance w Stanach przekonałem się, że film nie robi na nikim wrażenia. Co więcej, tamtejsze elity uznają za obciach to, że próbujesz posługiwać się ich językiem, kupują cię bowiem tylko wtedy, kiedy idziesz w "etno", czyli opowiadasz w sposób, którego nikt nie rozumie, ale jest fajnie, bo tańczą w twoim filmie Murzyni w słomianych sukienkach. Zacząłem się więc zastanawiać, czy warto aspirować do tamtego świata, czy jednak szukać u siebie, co nie było takie oczywiste. Wychowałem się bowiem w czasach, w których największymi bohaterami byli ludzie, którzy spier... z Polski. Tu było ch...owo, a tam zajebiście. Wyrastałem w przeświadczeniu, że jesteśmy jakimś gównem wcześniej czy później przeznaczonym do rozwałki. Że reprezentujemy totalnie obciachową kulturę. Po doświadczeniach na Slamdance postanowiłem ten obciach uznać za swój, włożyć go w swój komunikat.

Co uznajesz za polski obciach?

- Teraz mieszkam w Warszawie i strasznie się męczę, bo to Polska w stanie czystym: beznadziejna architektura, depresyjna historia, mentalność, która doprowadza mnie do szału. Mieszkam przy ulicy Racławickiej, gdzie w środku miasta są wielkie ogródki działkowe, a wzdłuż Wołoskiej stoją parterowe budy, w których rozebrani do pasa faceci sprzedają smażoną kiełbasę. We Wrocławiu zostaliby w pięć minut zwinięci przez policję. Może właśnie dlatego tyle pieprzę o Polsce, bo jestem z Wrocławia, miasta bez tożsamości? Tam jest niemiecka architektura, kultura materialna, niemieckie planowanie przestrzenne, w które wrzucono polski żywioł ze Wschodu. A ten wszelkie wzorce ciągnie z Niemiec. Nikt otwarcie tego nie przyzna, ale dziś wszyscy marzą, żeby to miasto wyglądało jak za Niemca.

No to co może dziś zafascynować innych w polskiej kulturze?

- Musiałabyś zapytać Zanussiego, bo to on lata po świecie. Ja, odkąd siedzę w teatrze, przestałem jeździć nawet na festiwale filmowe, przestało mnie to obchodzić. Pewnie z tego powodu za jakiś czas skończę z robieniem filmów, bo stopień obrzydzenia, jaki mnie ogarnia w związku z tym półpornograficznym otoczeniem, które towarzyszy kinu, jest tak duży, że chyba zostanę w teatrze.

Co to za półpornograficzne otoczenie?

- Stado spoconych mężczyzn próbujących załapać się na nowe rozdanie. Dyskusje, wymiana poglądów? Na jaki temat? Kto jest podpięty pod kogo? Komu przybijać piątkę w tym sezonie? Kto jest większym cwaniakiem i zafakturuje każde gówno? Swój kolejny film "Made in Poland" produkuję sam, więc wkrótce będę tych piątek przybijał setki - jako pan producent. Najwyższy czas przestać zgrywać niezależnego reżysera.

Czujesz niesmak, bo nie udało ci się zachować niezależności?

- Posłuchaj, po ch... mi niezależność, jeśli ma ona polegać na tym, że jeżdżę na festiwale offowców i spotykam się tam z setką ludzi, których najbystrzejsze pytanie dotyczące filmu, nad którym pracowałem półtora roku, brzmi: "Jaki był budżet?" albo "Na jakim sprzęcie kręciłeś?". A bywałem już na imprezach teatralnych, na których, zakrapiając to gęsto wódą, do świtu dyskutowano o świecie, o Polsce, o Bogu, co mi się nie zdarzyło na żadnym festiwalu filmowym! Może nie wyjdę na twardziela, ale okazuje się, że zachowywanie niezależności w świecie filmowym po prostu nic nie znaczy: państwowe, niezależne - to bardzo płynne podziały.

Dlatego uciekasz do teatru?

- Dzięki mojej pierwszej sztuce "Made in Poland" przekonałem się, że mnie, kolesia wychowanego na kulturze masowej, teatr może porwać, że to bliski mi język opowiadania. Teatr prawie nic nie kosztuje, nie ma tu ciśnienia, żeby zrobić coś dla kasy, nie interesuje się tym żaden minister. Możesz więc opowiadać, co chcesz, wystarczy, że masz tekst, a ja mam akurat pomysłów w cholerę! Prawda jest taka, że teatr uratował mi życie, uratował moje poczucie własnej wartości.

Reżyser Jan Klata, twój rówieśnik, mówił "Przekrojowi", że swoimi sztukami walczy z traktowaniem teatru jako "relaksu przed kolacją". Myślisz podobnie?

- Nie wnikam w to, czy człowiek, który przychodzi do teatru, traktuje to jako relaks przed kolacją, to jest jego zasrana sprawa. Moją sprawą jest spowodować, żeby stopił się z historią, i nie dobudowuję sobie do tego żadnych śmiesznych ideologii. Nie jestem buntownikiem, który zasuwa w teatrze pani Krystyny Meissner, ma superbudżet i robi megaprodukcje teatralne, żeby burżuj poczuł się niedobrze. Burżuje w życiu nie pójdą na spektakl Jana Klaty, na jego sztuki chodzą friki, studenci i 30-letni przedstawiciele z wielkich korporacji, którzy chcą się otrzeć o coś modnego. Więc przekonanie, że się kogoś obrazi, bo mu się puści Rage Against The Machine z wypasionych głośników, jest mocno groteskowe. Ja w każdym razie w teatrze szukam prostoty, pierwotnego przekazu, wymiany energii. I to mi w zupełności wystarczy.

Twój nowy spektakl "Cokolwiek się zdarzy, kocham cię" opowiada o dwóch lesbijkach. Skąd ten temat?

- Chciałbym, żeby w Polsce było więcej kultury gejowskiej. Moi ulubieni wykonawcy muzyki popularnej, Morrissey czy Jimmi Somerville, to pedały, poza tym mnie samego znajomi uważają za kryptopedała, więc temat jest mi bliski... Naszemu społeczeństwu przydałyby się parady gejowskie w miejsce marszy Radia Maryja i w miejsce wiecznie wskrzeszanych iluzji dawnej potęgi, której wyrazem jest cały szereg nieszczęść wywołanych zresztą przez samych Polaków. Jeśli matka jednego z kandydatów do prezydentury w spocie reklamowym bez żenady chwaliła się, że wychowała syna jako potencjalnego ochotnika do oddania życia za ojczyznę jak jego przodkowie w powstaniu warszawskim, to znaczy, że coś jest nie tak. Że wciąż pełno tu chorej kultury śmierci. To ja już wolę pedałów od powstańców!

Ale mieliśmy rozmawiać o spektaklu, a ty znowu: co z tą Polską?

- Trudno mi o nim opowiadać, bo cały czas go zmieniałem. Pojawili się rodzice, którzy reagują na ten związek, pojawił się brat jednej z dziewczyn, prawdziwy Polak - żołnierz z Iraku, któremu nie podobało się, że siostra jest lesbą. Szczerze mówiąc, im więcej kombinowałem, tym mniej było o miłości, a więcej o Polsce. To wygląda już na jakiś poważny defekt i pewnie już wkrótce ludzie zaczną mnie zwyczajnie wyśmiewać. Ty pewnie też uważasz, że mówienie o Polsce jest obciachowe, skoro tak drążysz ten temat.

OK, niech ci będzie, nie zamierzam się kłócić. Nie przejmuj się zresztą - zrobię może jeszcze jeden film o tym, a potem do końca życia będę tłukł autotematyczne spektakle. O tym, że artysta jest nierozumiany i wszyscy mają go w dupie. (Śmiech)

***

Przemysław Wojcieszek, 30 lat, reżyser, scenarzysta, producent, dystrybutor. W stołecznych Rozmaitościach pokazuje swoją najnowszą sztukę "Cokolwiek się zdarzy, kocham cię" opowiadającą o miłości dwóch dziewczyn, które poznają się na tyłach smażalni kurczaków. W rolach głównych Roma Gąsiorowska i Magdalena Kuta, na żywo gra zaś zespół Pustki. Częścią spektaklu jest poetycki slam, na którego potrzeby wiersze napisał Marcin Cecko.

Pierwsze spotkanie Wojcieszka z teatrem miało miejsce przed rokiem, gdy na jednym z legnickich osiedli wyreżyserował własną sztukę "Made in Poland". Spektakl, który dostał kilka ważnych nagród, ma być wkrótce przeniesiony na duży ekran. Przemysław Wojcieszek ma na swoim koncie już trzy filmy fabularne: bardzo lubiane przez młodą publiczność "Głośniej od bomb" oraz "W dół kolorowym wzgórzem" i "Doskonałe popołudnie", które pokazał na festiwalu w Gdyni. Data premiery tego ostatniego nie jest jeszcze znana.

Na zdjęciu: Kadr z filmu "Głośniej od bomb" w reż. Przemysława Wojcieszka.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji