Artykuły

Arcydramat narodowy

Już przed Dniem Zmarłych warszawski Teatr Narodowy zaprosił swych widzów na premie­rę "Dziadów" Adama Mickiewicza. Jest powinnością sceny narodowej gry­wać wielki repertuar romantyczny, co zresztą nie jest łatwe, bo podobno młode pokolenie tak się zraziło do szkolnych lektur obowiązkowych, iż trzeba je było uatrakcyjniać już to przy pomocy wściekle warczących Hond, już to ryzykownych rozbieranek. I oto Krystyna Skuszanka zde­cydowała się na eksperyment utrzy­mania uwagi widza przy pomocy wiel­kiej poezji i ascetycznej wręcz sce­nografii, chociaż mocnej w swym na­stroju, bo w duchu iście romantycz­nym.

Na widowni sporo było młodzieży, i to przybyłej do stolicy z daleka: by­ło cicho jak makiem siał. Widać owa, ponoć przebrzmiała ju,ż poezja jakoś jednak przemówiła do młodych w owym romantycznym mroku jesien­nym, zeschłych liściach, pokrywają­cych mogiły cmentarni. One bo­wiem stanowią tło spektaklu, nie­zwykle nastrojowego ale też i dosta­tecznie zwartego, by nie nużyć nadmiarem słowa.

Tekst "Dziadów" został bowiem do­syć poważnie okrojony przez reżyse­ra, a także w znacznym stopniu poz­bawiony cudowności, do jakich przy­zwyczaiły nas poprzednie inscenizacje. Nie ma tu bujających na linie aniołków ani dziewic, doznających olśnień po lekturze metafizycznych romansów. Dramat został w maksymalnym sto­pniu zracjonalizowany. Diabły noszą tedy lokajskie liberie, a na męczarnie duchów, zapraszanych na doroczny obrzęd, nakłada się rzeczywiste mę­czeństwo młodzieży wileńskiej, którą carski satrapa skazuje na cierpienie w więziennej celi a potem bolesną tu­łaczkę. W związku z takim odczyta­niem "Dziadów" nieco inny jest tak­że Gustaw Konrad, zagubiony mię­dzy osobistym własnym dramatem, a tragedią narodu.

Ten Konrad jest bardziej bohaterem kina epoki "moralnego niepokoju" niż wspaniałym romantycznym szaleń­cem. To raczej współczesny inteligent spętany własnymi i różnymi ambicja­mi i takąż niemożnością działania, boleśnie rozczarowany, iż świat nie wie o jego istnieniu i cierpieniu eschatologicznym, o uczuciu, które zo­stało odrzucone, czy może zlekceważo­ne. Dama w czerni dyskretnie to­warzyszy dramatowi Konrada. Może żałuje niegdysiejszych śniegów, a może czuje się moralnie zobowiązana chodzić w żałobie narodowej? Jest bardziej symbolem epoki o 30 lat późniejszej, jakby zeszła z płócien Simmlera czy kartonów Grottgera. To bardzo wyrazista rola Alicji Jachiewicz. Zdaje się bowiem zapowiadać kolejne dramaty narodowe.

Konrad Jacka Dzisiewicza jest fa­scynujący przez swą inność od tych, których pamiętam z poprzednich przedstawień "Dziadów". Zdecydo­wanie słabszy w pierwszej części spektaklu w miarą rozwoju akcji skupia na sobie rzeczywiście uwagi widza. Ta inność obecnego Konrada zostaje w pamięci widza nawet po zakończeniu spektaklu. Chce się bo­wiem podjąć dyskusję z aktorem na temat jego sposobu interpretacji klu­czowej roli dramatu. Tradycjonalistom z pewnością nie będzie się podobał, podobnie zresztą, jak i Guślarz, zagrany wbrew tradycji. To już nie jest wioskowy wróż tylko miejski przy­wódca, może pisarz a może jeden z klubistów "Honoratki". Eugeniusz Kamiński w romantycznej pelerynie intelektualisty wprowadza jednak znakomicie w nastrój niezwykłej nocy duchów.

Wszystkie diabły wywiązały się znakomicie ze swych ról, sprowadza­jąc je do ziemskich spraw. Senator w interpretacji Krzysztofa Chamca - ta także pewna nowość kreacyjna, w której uwypukloną została chęć kariery za wszelką ceną - tu nie­szczęść ludzkich, ujawnionych w głó­wnej mierze w spotkaniu z Panią Rollison (Ewa Krasnodębska), pom­nikową a równocześnie wzruszającą Matką Bolesną. Fragment dialogu Senatora z Kmitową (Danuta Nagórna) - to maleńkie arcydzieło szantażu i strachu. Zresztą także jest znakomitą cała grupa młodych więźniów, z mocną sceną wspólnie śpiewanej pie­śni, tak ongiś popularnej w kręgach polskiej irredenty. W wielu zresztą fragmentach spektaklu występują znani i cenieni artyści Teatru Na­rodowego, okazali się zresztą także utalentowani pod względem ruchu scenicznego, a zadania postawione tu przez Skuszankę wcale nie nale­żały do łatwych. Scenografia Katarzy­ny Kępińskiej zasługuje na szczególną uwagę, jako że warunki lokalowe Te­atru na Woli nie sprzyjają wystawia­niu dramatów romantycznych. Na podkreślenie zasługuje także fakt, iż muzyka Adama Walacińskiego nie kłóciła się z melodią starej pieśni i zdecydowanie pomagała tworzeniu na­stroju przedstawienia, które konie­cznie powinni zobaczyć wszyscy ro­dacy, bo skłania do zadumy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji