Artykuły

Mistrzowskie kopie

Brakuje nam publiczności odróżniającej oryginał od kopii - Agnieszka Berlińska recenzuje w Ozonie warszawskie spektakle: "Taniec wampirów" w Romie, "Kobietę z morza" w Teatrze Dramatycznym oraz zapowiada "Świętoszka" w Teatrze Narodowym.

Roman Polański nie krył wzruszenia na premierze "Tańca wampirów", [na zdjęciu] przyjmując z rąk ministra kultury złoty medal Gloria Artis. My też cieszyliśmy się jak dzieci, goszcząc w Warszawie jednego z najlepszych światowych reżyserów. Zupełnie jakby musical w Teatrze Roma był oryginałem, a nie wierną kopią. Spektakl-matka powstał w Wiedniu osiem lat temu, potem Polański reżyserował kolejne wersje w Hamburgu i Stuttgarcie. Ale już warszawskie widowisko przygotowali jego współpracownicy, a przeniesienie musicalu odbyło się na zasadzie franczyzy. Kopia do złudzenia przypomina oryginał i niewprawne oko nie dostrzeże różnicy. Nawet kurz nad książkami jednego z bohaterów - profesora Abronsiusa - unosi się w tym samym momencie. Profesorskie wąsy, szalik i krzywe nóżki również są w pakiecie. Podobnie jak cała reszta - wygląd pozostałych bohaterów, rozwiązania scenograficzne, kolory kostiumów. Może nawet liczba główek czosnku w wiankach występujących w pierwszej części przedstawienia zgadza się co do jednej.

Nikt nie kryje, że Polański jest opiekunem artystycznym, a nie reżyserem, jednak ta informacja podawana jest jakby mimochodem, niczym dodatkowe klauzule na umowie bankowej. A przecież gdyby "Damę z gronostajem" namalował uczeń Leonarda da Vinci, nie mielibyśmy specjalnego powodu do dumy.

Artyści klasy Polańskiego rzadko dają się namówić na pracę w Polsce. Inna sprawa, że polskich placówek, nawet tych bogatych, najzwyczajniej w świecie nie stać na największe nazwiska. Mimo że to "tylko" przeniesienie, produkcja "Tańca wampirów" spowodowała w budżecie Teatru Roma wyrwę wielkości leju po bombie. Co z tego ma teatr? Przede wszystkim szczęśliwych widzów zasiadających na widowni kompletami (musical jest rozrywką idealną na długie jesienne i zimowe wieczory). Prestiż - bo jednak "Taniec wampirów" w powszechnej świadomości funkcjonuje jako dzieło Polańskiego i w przyszłych negocjacjach z gwiazdami będzie się można powoływać na ten precedens.

Teatralny second hand

Korzyści mogą być też znacznie bardziej wymierne. Teatr Dramatyczny, w którym 28 października odbyła się premiera "Kobiety z morza" w reżyserii Roberta Wilsona, na potrzeby spektaklu zakupił profesjonalny system oświetleniowy. Ta inwestycja na pewno zwróci się w przyszłości. I dobrze, bo może się okazać, że gwiazda, jaką jest amerykański reżyser, świeci jasno tylko dla garstki widzów, których zainteresowanie sztuką przewyższa średnią krajową. Wilson w świecie teatru znaczy tyle, co The Rolling Stones w show-biznesie. I tak jak Mick Jagger i koledzy - lata świetności ma dawno za sobą. Tylko że Stonesów nikomu nie trzeba przedstawiać, z Wilsonem sprawa wygląda inaczej. Ilu widzów mogło zobaczyć jego spektakle, które odwiedziły Polskę - w 1980 roku "Curious Georg - Dialog" i w 1997 "Hamlet jako monolog"? Nasi teatromani znają jego sztuki z projekcji wideo i opisów w prasie branżowej. Niestety, od kiedy możemy podróżować swobodnie, śmiałkowie jeżdżący za Wilsonem po całej Europie wracali rozczarowani. Żadne z jego ostatnich przedstawień nie wzbudziło takich emocji jak prace z lat 70. i 80. Ale mimo iż panuje przekonanie, że reżyser zadowala się odcinaniem kuponów, to miło, że odcina je tutaj. Lepszy taki Wilson niż żaden. Brytyjski reżyser z wykształcenia jest architektem. To tłumaczy, dlaczego przestrzeń i czas poddają mu się niczym plastelina. Jakżeby inaczej ktoś mógłby znieść trwający siedem dni bez przerwy spektakl na wzgórzu w Iranie ("KA MOUNTAIN and GAURDenia Terrace", 1972) lub wielogodzinne opery, w których zamiast śpiewu sylabizuje się tekst lub panuje kompletna cisza ("Einstein na plaży", 1976; "Spojrzenie głuchego", 1970)? - Uprawiam teatr formalny. Tylko w takim wytwarza się konieczny dystans pomiędzy wykonawcą a odbiorcą - mówił w Warszawie Wilson. Artysta wierzy, że powstałą w ten sposób przestrzeń wypełniają marzenia i wyobraźnia. Rzeczywiście, wyobraźnia, cierpliwość i - jak mówi reżyser - umiejętność "słuchania oczami" to elementy, bez których nie ma po co wybierać się na "Kobietę z morza". W tym teatrze jak ognia unika się psychologii i fabuły, a spektakl w Dramatycznym przypomina sekwencję zmieniających się powolnie obrazów. Najważniejszą rolę gra tu światło. Ale tak jak w przypadku "Tańca wampirów" nie jesteśmy pierwsi, którzy zobaczą to przedstawienie. Jego oryginalna wersja powstała 16 lat temu w Mediolanie (z tamtej premiery pochodzą płaskie kamyki, po których aktorzy mogą chodzić boso). Potem była wersja koreańska, teraz przyszła kolej na warszawską. Ale z polskimi aktorami (w roli głównej Danuta Stenka) nie pracował mistrz, tylko jego asystentka. Wilson przyjechał na kilka dni przed premierą i do tego czasu wykonawcy musieli opanować system gestów i kroków identyczny z włoską wersją. Choć reżyser zapewnia, że wprowadził "wiele ważnych zmian", to "Kobieta z morza" jest towarem drugiej świeżości. Imponujące nazwiska - adaptację XIX-wiecznego dramatu Henryka Ibsena napisała specjalnie dla Wilsona Susan Sontag, kostiumy projektował Giorgio Armani. Tak, ale wszystko to pochodzi z drugiej ręki.

W cieniu gigantów

Od gigantomanii odcina się Teatr Narodowy, w którym lada moment próby "Świętoszka" zacznie Jacąues Lassalle (premiera w marcu). Nie jest to przypadek porównywalny z musicalem w Romie czy spektaklem Wilsona, choć w kręgu kultury francuskiej Lassalle należy do grona najważniejszych XX-wiecznych reżyserów. Polscy widzowie mogą go kojarzyć z występami gościnnymi Andrzeja Seweryna w Molierowskich "Dom Juanie" i "Mizantropie", które reżyserował właśnie Lassalle. Artysta znany jest także kibicom warszawskiego Festiwalu Szkół Teatralnych - dwukrotnie przewodniczył tutejszemu jury. Znający jego spektakle wiedzą, że jest dokładnym przeciwieństwem Wilsona. Tworzy tradycyjny teatr, w którym najważniejsze są słowo i psychologia postaci. Propozycja, aby w Warszawie wyreżyserował Moliera, wydaje się logiczna. - Liczymy na ciekawe zderzenie tak bardzo francuskiego autora i reżysera z polskimi artystami i publicznością - mówi Tomasz Kubikowski, zastępca dyrektora artystycznego Teatru Narodowego. - Tym samym spełniamy jedno z założeń obecnej dyrekcji, jakim jest spotkanie kultur - dodaje.

Ale 70-letni reżyser prawdopodobnie niczym nie zaskoczy naszej widowni. Język jego teatru dzisiaj trąci myszką. Gwarancją sukcesu przedstawienia ma być Wojciech Malajkat w roli tytułowej i Jerzy Radziwiłowicz jako przyjmujący w swe progi Tartuffe'a Orgon. Nie wszyscy wiedzą, że ten drugi aktor jest wytrawnym tłumaczem. Warszawska premiera będzie pierwszym wystawieniem przekładu Radziwiłowicza spełniającego dwa postawione przez Lassalle'a warunki - tekst ma być wierny oryginałowi i brzmieć współcześnie. Finansowo premiera "Świętoszka" nie różni się od innych w tym teatrze, ale też nie jest tak spektakularna jak "Taniec wampirów" i "Kobieta z morza".

Tak więc, choć niektóre nazwiska przyprawiają o zawrót głowy, do artystycznego eldorado jeszcze nam daleko. Jedynie w Operze Narodowej od czasu do czasu powieje wielkim światem dzięki kontaktom Mariusza Trelińskie-go, reżysera, o którego zabiegają najważniejsze międzynarodowe sceny. To za jego sprawą zjechał do Warszawy Placido Domingo. Ale nawet gdyby znalazły się pieniądze na pierwszoligowych artystów, brakuje nam publiczności odróżniającej oryginał od kopii. Krępująca cisza, która zapadła na konferencji prasowej po pytaniu Wilsona "Kto z państwa widział jakieś moje przedstawienie?", najlepiej świadczy o tym, że jego wizyta mimo wszystko ma sens.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji