Artykuły

Oglądając "Namiestnika"

Pewien krytyk, rodem z Monachium, stwierdził, że próby rozwiązania na scenie tych problemów, dla których nie można znaleźć rozwiązania w życiu, stanowią typowy atrybut niemieckiego charakteru. Wyznaję, że nie rozumiem krytyka, zważywszy, że swoim spostrzeżeniem opatrzył on sztukę Rolfa Hochhutha. Bo "Namiestnik" nie jest w jakimkolwiek bądź sensie próbą rozwiązywania problemów. Jest próbą ich interpretacji, a to zupełnie co innego. Zakres tej interpretacji jest nb. w pełnym tekście autorskim nieco odmienny, niż w wersji, jaką na scenie Teatru Narodowego zaprezentował nam Kazimierz Dejmek.

Hochhuth interpretuje w swej sztuce dwa problemy. Problem dobra i zła oraz problem winy. W podręcznikach etyki są to zagadnienia spokrewnione i gdyby utwór Hochhutha rozpatrywać jedynie w płaszczyźnie abstrakcyjnych kategorii etycznych, należałoby w zasadzie przyklasnąć wnioskom autora. Hochhuth dzieli swych bohaterów na ludzi dobrych i ludzi złych, przy czym do drugiej grupy wlicza nie tylko jawnych popleczników zbrodni, ale i oportunistów winnych jedynie grzechu milczenia. Należałoby również przyklasnąć odwadze autora: swój podział na dobrych i złych doprowadza on bowiem aż do końca i nie waha się szukać błędów nawet pod osłona papieskiej tiary. Ale "Namiestnik" nie jest podręcznikiem etyki, jest dramatem o antynomii racji moralnych i politycznych, przy czym ofiarą tych antynomii staje się również sam autor. Hochhuth zderzył symbole z ludźmi przeniesionymi z żywego planu historii. Obnażył przez to moralną wartość ludzi, ale również uczłowieczył swoje symbole. Wystawił im przepustkę, pozwalającą zejść z planu fikcji w plan historii. Za jednym zamachem oskarżył papieża i beatyfikował Gersteina. "Namiestnik" ma bowiem dwóch bohaterów negatywnych: pierwszym jest nazizm, drugim Pius XII. Ma przecież również dwóch bohaterów pozytywnych: pierwszym jest jezuita, O. Riccardo Fontana, drugim - SS Obersturmfiihrer, Kurt Gerstein. Hochhuth oskarża Piusa XII, by obronić Kościół. Rozumiem jego intencje i nawet zgadzam się z jego wnioskiem. Owczarnia nie może być obwiniana za małoduszność pasterza, a ofiara jednego sprawiedliwego, jaką w piecach Oświęcimia chciałby spełnić O. Riccardo, znajduje swe historyczne uwierzytelnienie w wojennym męczeństwie setek duchownych, których cierpień symbolem może być osoba Polaka, księdza Maksymiliana Kolbe. Ale Hochhuth oskarża również nazizm, by obronić Gersteina. Nie negując możliwości istnienia szlachetnych oficerów SS, odmawiam im przecież prawa do scenicznego bohaterstwa, zwłaszcza kiedy ich uczynki osiągają wymiar symbolu. Hochhuthowska interpretacja problemu winy nie może sprawdzić się w planie historii. Tutaj nie ma czego interpretować. Należy jedynie pamiętać.

Rad jestem, że w sporze pomiędzy Hochhuthem a mną, reżyser Dejmek stanął po mojej stronie. Dejmkowska wersja olbrzymiego materiału tekstowego "Namiestnika" jest całkowicie klarowna i jednoznaczna. Jest wierna Hochhuthowi tam, gdzie Hochhuth pozostaje wierny faktom. Przycina skrzydła fikcji tam, gdzie fikcja poczyna kłamać naszej pamięci. Nie przeobraża się przy tym nigdy w sceniczną wyprzedaż truizmów, co więcej - gęstnieje spięciami aż nieoczekiwanych w takiej ostrości konfliktów. Widać to w pierwszym rzędzie przy analizie wątku Piusa XII, bo też "Namiestnik" Dejmka jest przede wszystkim opowieścią o złym pasterzu. Opowieść ta, dzięki kreacji Władysława Krasnowieckiego osiąga dodatkowy stopień tragizmu. Papież Hochhutha jest fanatyczny, papież Hochhutha grzeszy i błądzi. Fanatyzm narzuca ton aktorowi, oczywistość grzechu i błędu określa reakcję widzom. Krasnowiecki dodał swojemu papieżowi jakaś nutę irracjonalnej wiary we własne cierpiętnicze posłannictwo. Jego Pius XII posiadł świadomość, że swoim milczeniem na zbrodnie hitleryzmu przekreśla sam siebie w oczach współczesnych, a może i historii, ale gotów jest do tej ofiary na ołtarzu idei. Dopiero ten mistyczny masochizm czyni zeń postać tragiczną, dopiero ten tragizm przeraża. Papież Hochhutha demaskował epizod z niedawnej historii, papież Krasnowieckiego demaskuje istotę fanatyzmu, który straszyć może po dziś.

W zderzeniu z taką interpretacją roli papieża ofiara Riccardo Fontany zyskuje nowy wymiar. Jest już nie tyle gestem samotnego sprawiedliwego, który pragnie uratować sens idei. Staje się próbą walki. Tak też prowadzi swą rolę Gustaw Holoubek, a dodajmy od razu, że jest to rola wspaniała, rola, którą się wchodzi do dziejów teatru (jakby Holoubek już w tych dziejach nie mieszkał). Określmy etapy rozwoju postaci, jak je kreśli artysta. Oto momenty pierwszego poznania prawdy: w berlińskiej nuncjaturze słucha Fontana przerażającej relacji Gersteina. Scena milcząca, cała reakcja artysty koncentruje się na jego twarzy, w jego oczach, w sposobie, jakim chłonie okrutną opowieść. To etap pierwszy edukacji budzi się zainteresowanie, jeśli w ogóle wolno użyć tego rzeczownika w zderzeniu z rangą sprawy, której dotyczy. A przecież Holoubek jest dopiero zainteresowany, jeszcze nie wstrząśnięty. I właśnie taka barwa reakcji każe nam uwierzyć w realność dalszych przemian młodego dostojnika Kurii. Bo dalej następują momenty budzenia się odwagi, jak choćby ten, kiedy Fontana decyduje się oddać własną sutannę i paszport Żydowi. Czyni to jeszcze na wpół machinalnie; bardziej zmuszony sytuacją, niż jej świadomy. Wreszcie moment kulminacyjny: milcząc słucha Fontana kazuistycznych tyrad papieża. Holoubek stoi tyłem do widowni, niepotrzebna mu już gra twarzy, wyraz oczu. Ale nerwowy rytm garbienia się jego pleców przekazuje publiczności, iż teraz oto musi nastąpić wybuch. Padają słowa o potrzebie ofiary, ale mają już one intensywność ciosów. Tak je odbiera Krasnowiecki, tak je odbiera widz. Po tej scenie epizod oświęcimski jest już właściwie zbędny, choć daje możność podziwiania raz jeszcze sugestywnej gry Andrzeja Szczepkowskiego w roli hitlerowskiego Doktora. Jest on już przecież tylko ukłonem reżysera w stronę pierwotnej wersji tekstu. Ukłonem okrojonym o dość ambiwalentne obserwacje Hochhutha z krainy pieców, przez co tym bardziej ukłonem werbalnym. Ostatnie słowa, jakie padają ze sceny: "Jeżeli istnieje diabeł, musi przecież istnieć również Bóg" podkreślają jednak, że ten godzący w istotę fanatyzmu spektakl, nie stwarza nikomu podstaw do uznania go za sztych w samą ideę chrystianizmu.

P.S. Osobne podziękowania należą się pani Danucie Żmij za plastyczny przekład, godny przedstawienia, w którym wszystkie zresztą role - nie tylko wymienione - błyszczą pełnią blasku.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji