Artykuły

Szukając granic

Skryta, introwertyczna, osobna... Sama przyznaje się do tych cech. Skąd więc odwaga, żeby na granicy ekshibicjonizmu grać w awangardowym teatrze Warlikowskiego? Ile kosztuje przełamywanie barier? MAGDALENA POPŁAWSKA mówi, że aktorstwo to dla niej psychoterapia.

Bywa, że wchodząc w trudną rolę, odkrywa własne sprawy do załatwienia, Ale też często daje postaci coś ze swojego "środka", jakiś rys szaleństwa, o który siebie nie podejrzewała, Jak potem wyjść z garderoby do ludzi, być córką, siostrą, partnerką? No, niełatwo. SKAZANA NA TEATR? Mama myślała o aktorstwie, ale w górniczej rodzinie "nie uchodziło". Została polonistką, przygotowywała Magdę do konkursów recytatorskich. Marzenie spełniło się więc o pokolenie później. Ale Magda długo nie zapraszała mamy na premiery. Miały inne zdanie o sztuce, inny gust. Wygląda na to, że teatr to świat intymny.

SZUKAJĄC GRANIC

Twój STYL: W "Obietnicy" Anny Kazejak zagrałaś matkę nastoletniej dziewczyny, której zwykłe życie zmienia się w dramat. O czym myślałaś, czytając scenariusz "Obietnicy"?

Magdalena Popławska: "Za stara na młodą, za młoda na starą". Czytałam go, wiedząc już, że mam grać matkę nastolatki. I wydawało mi się, że mam małe szanse, bo to przecież nie ten etap w życiu. Ale chciałam być częścią tej historii, więc poszłam na casting... walczyć z wiekiem.

TS: Kino potrafi postarzyć...

MP: Innych pogrubia, mnie postarza. Jestem z pokolenia, w którym dzieci rodzi się po trzydziestce. Na castingu pozytywnie zaiskrzyło między naszą przyszłą filmową rodziną. Dostałam rolę. Potem z Anią Kazejak zaczęłyśmy obliczać, że gdybym wpadła na studiach, miałabym już nastoletnie dziecko. Wszystko zaczęło się układać, bo dziecko mojej postaci było właśnie "wpadką" z trochę starszym mężczyzną, z którym, jak się okazało, nic jej nie wiąże. Ich drogi rozeszły się przy pierwszym kryzysie. Ale i tak musiałam włożyć dużo pracy w to, by dla samej siebie być wiarygodną matką nastoletniej córki.

TS: A Ty byłaś trudną nastolatką?

MP: Na pewno pełną sprzeczności. Trochę nieśmiałą. Dość zamkniętą, osobną. Już w podstawówce ubierałam się inaczej niż wszyscy. Długie dziergane spódnice po mamie...

TS: Chciałaś się wyróżnić czy schować?

MP: Kombinowałam, żeby być jakaś, bo w domu się nie przelewało. Ale potem naprawdę chciałam wtopić się w tłum, być niewidoczna. Różne etapy przechodziłam. Byłam bałaganiarą, z tego też wyrosłam. Teraz mama nie może się nadziwić, że to ja zwracam jej uwagę na porządek.

TS: Może to jest rada na takie "zbuntowanie" - przeczekać.

MP: No tak, bo dojrzewanie nie jest łatwe. Nagle musimy dostosować się do norm, standardów. A dla mnie część standardów była nie do przyjęcia. Na przykład jedzenie mięsa. Połowę dzieciństwa spędziłam u dziadków na wsi. Wychowywałam się razem ze zwierzętami, z krowami przyjaźniłam się jak z psami. Widziałam, jak krowa się cieli, obserwowałam, jak cielak stawia pierwsze kroki. Piękne. I któregoś dnia zobaczyłam tego cielaka, jak wisi do góry nogami na haku. I trzeba było to mięso zjeść. Zamiast kompana zabaw cielęcina na talerzu. Wtedy bycie dorosłym kojarzyło mi się z odcięciem się od wrażliwości. Nie chciałam być dorosła. Byłam dziwolągiem, który nie chce jeść mięsa, płakałam na widok każdego bezdomnego psa. Źle się z tym czułam, ale nie miałam z kim pogadać. Przestałam jeść mięso dopiero, kiedy "wyszłam z domu", żeby nie musieć się tłumaczyć. Moje dojrzewanie trwało długo. Prawdę powiedziawszy, dopiero od paru lat czuję się z sobą komfortowo. Długo szamotałam się z różnymi wyborami, kompleksami.

TS: To, że w domu panował "duch artystyczny", nie pomagało odnaleźć siebie?

MP: Nie od razu, bo moje zderzenie z teatrem było niefortunne. Mama miała zdawać na studia aktorskie. Niestety, w rodzinie górniczej byłoby to niewłaściwe. Została polonistką, ale pracowała w teatrze amatorskim. Kiedy miałam cztery lata, mama grała czarownicę w spektaklu Sindbad. Łachmany z frędzlami, peruka, dorobiony nos - ten kostium znałam. A na koniec, o czym nikt mi nie powiedział, czarownica zamieniała się w małpę. Na spektaklu wpadłam w histerię. Starsza siostra musiała mnie wyprowadzić z sali. To, że miałam mamę czarownicę, której inne dzieci się bały, a ja nie - było okej. Ale że zamienili ją w małpę i dzieci się śmiały, było straszne.

TS: A na koniec obie z siostrą zostałyście aktorkami. Spełnił się sen mamy?

MP: Tak. Teatr był jej marzeniem. Chyba dużym, bo starczyło go na nas dwie. Ale mama nigdy nie pchała nas na scenę. Po prostu zawsze była blisko teatru. Wyrosłyśmy w takim środowisku. Zaczęłyśmy jeździć na konkursy recytatorskie i jakoś naturalnie obrałyśmy ten kierunek.

TS: Ty poszłaś najpierw do... liceum ekonomicznego. Skąd ten pomysł?

MP: Nie pamiętam. Wymazałam to. Podobnie jak wiedzę, którą przez te lata próbowałam przyswoić. Ja nawet lubiłam matematykę, więc przez chwilę miałam z niej przyjemność. Dziś jednak wydaje mi się niemożliwe, że przeszłam przez tę szkołę. Nie pamiętam nic. W dziedzinach ścisłych jestem lebiegą. Wstyd. I niestety, zmarnowane lata.

TS: Miałaś jakiś swój świat? Ucieczkę?

MP: Tak, bo kiedy siostra wyjechała na studia, zajęłam po niej miejsce w grupie teatralno--muzycznej. Przygotowywaliśmy przedstawienia, w wakacje podróżowaliśmy stopem, śpiewaliśmy na ulicach, żeby zarobić na kemping i bagietkę. Zwiedziłam tak Francję i część Hiszpanii. Historia, która zatoczyła w moim życiu koło. Kiedyś na ulicach Awinionu graliśmy dla ludzi siedzących w restauracjach, zarabiając na chleb - dosłownie. Nie przeszło mi wtedy przez myśl, że będę aktorką w teatrze Warlikowskiego i przyjadę ze spektaklem na słynny festiwal. A 12 lat później to ja siedziałam w restauracji w Awinionie.

TS: Nie byłoby tego, gdyby siostra nie wypchnęła Cię do krakowskiej PWST.

MP: Do tej pory mam problem z decyzyjnością. Wtedy marudziłam siostrze, że nie wiem, co ze sobą zrobić. Zdawało mi się, że do aktorstwa się nie nadaję, a po szkole ekonomicznej nic innego nie umiałam. Za pierwszym razem nie wyszło, ale za drugim się udało.

TS: Można się nauczyć aktorstwa w szkole?

MP: W sobie też trzeba coś mieć. Ja byłam emocjonalna, to był mój atut, ale nie zawsze umiałam nad tym panować. W szkole dostałam podstawowe narzędzia. Miałam kilka przełomowych spotkań, na przykład z Małgorzatą Hajewską, wtedy moją panią profesor, dziś partnerką ze spektakli w Nowym Teatrze. Często najważniejsze okazują się momenty... najtrudniejsze. Pamiętam, jak musiałam zagrać coś wbrew mojej naturze. To mnie blokowało. Właśnie pani profesor doprowadziła do tego, że wreszcie coś we mnie pękło, ten wstyd, opór. Dzisiaj już wiem, że przy każdej roli czegoś się wstydzisz. I czasem nie udaje się tego przełamać do końca. Ale z drugiej strony ten opór jest też sensem tego zawodu. Trzeba z czymś się zmagać, bo wtedy jest największa satysfakcja.

TS: Wyszłaś ze szkoły jako "gotowa" aktorka?

MP: No nie wiem... Nie dostałam etatu w Starym. Potem próbowałam w Warszawie, w Rozmaitości - i też nie zaproponowali mi etatu. Pół roku nie miałam pracy. Było ciężko.

TS: Załamanie czy mobilizacja?

MP: Trochę popłakałam, a potem wzięłam się do roboty. Próbowałam nawet być kelnerką. Wcześniej, jeszcze na studiach, wyjechałam na rok do Institut del Teatre w Barcelonie. I pamiętałam, że tam ludzie potrafią bardziej cieszyć się życiem. Nawet kiedy jest źle. W końcu ktoś mi zaproponował rolę w teatrze offowym. Zrobiłam kilka spektakli, jeden z nich. Taśmę - gram do dziś, po 10 latach w teatrze WARSawy. I tak powoli uczyłam się optymizmu.

TS: A optymizm zaprowadził Cię do sławnego teatru Krzysztofa Warlikowskiego.

MP: Na moje szczęście Maja Ostaszewska postanowiła założyć rodzinę. Zaszła w ciążę, potrzebowali zastępstwa w Aniołach w Ameryce. Weszłam w to po kilku próbach, a to przecież duża rola w sześciogodzinnym spektaklu.

TS: Łatwo było odnaleźć się w ekipie, nazywaną przez niektórych sektą?

MP: Na początku czułam się nieswojo. Okazało się jednak, że na scenie daję radę i jestem dla nich godnym przeciwnikiem. Uwielbiałam grać ten spektakl. Wymarzona rola: neurotyczna, oderwana od rzeczywistości dziewczyna, uzależniona od valium. Potem, już poza sceną, też zaczęłam się oswajać.

TS: Jeden z aktorów powiedział kiedyś: "siedzą we mnie strzępki ról". W Tobie siedzą i uwierają czy siedzą i uskrzydlają?

MP: Czasem uwierają, czasem uskrzydlają. Za niektórymi postaciami się tęskni jak za starymi przyjaciółmi. Mówi się, że każda kobieta ma w sobie wiele osobowości. Aktorki mają ich "wiele plus sto". Uwielbiam grać trudne postaci, ale przecież te postaci... tworzą się też ze mnie, z moich dziwactw, natręctw. Kiedyś wydawało mi się, że jestem przeciętną dziewczyną - miłą, przestrzegam zasad. A ostatnio ktoś mi zwrócił uwagę, że role, które gram, są szczególne, ostre, skomplikowane. To mi dało do myślenia.

TS: Powiedziałaś kiedyś, że ten zawód pomaga przepracować osobiste problemy.

MP: No tak, bo cały czas jesteś jak na,terapii. Pracujesz nad sobą. Załatwiasz czyjeś sprawy, ale poprzez siebie.

TS: A konkretnie?

MP: Ostatni nasz spektakl. Kabaret warszawski, jak każdy u Krzyśka Warlikowskiego, jest o świecie nieszczęśliwych ludzi. Tu: o samotności i niezaspokojonej seksualności. Wchodząc w rolę, od razu konfrontujesz się z tymi tematami osobiście. Co dla ciebie jest szczęściem? Co daje zaspokojenie? Ja po Obietnicy zaczęłam się zastanawiać, jaką będę matką, czy dam radę. Przecież nie da się nie popełnić żadnych błędów. Chciałabym się do tego dobrze przygotować, żeby ewentualne przyszłe dziecko dostało moją najlepszą wersję. Może wtedy się uda. I tak przy spektaklu uruchamia się proces pracy nad sobą.

TS: Swoją najbardziej ekstremalną rolę grasz w spektaklu tanecznym Nancy. Wywiad. Jesteś tam narzeczoną Sida Viciousa, legendy punk rocka, i to, co wyprawiasz z własnym ciałem, jest wstrząsające, na granicy fizycznej wykonalności. Ile kosztuje taki wyczyn?

MP: Z Claude'em Bardouilem, reżyserem i choreografem przedstawienia, poznaliśmy się przy spektaklu Krzyśka Warłikowskiego Koniec, gdzie miałam pięciominutowe solo taneczne. Próbowałam - używając swojej wyobraźni - tańczyć transowo, po chłopacku, jak Ian Curtis z Joy Division. Ale Claude otworzył w mojej głowie przestrzeń dla zmysłowości, dał inną perspektywę. Przełamał we mnie kolejną barierę. Potem zaproponował mi Nancy. Ale i tak przez pierwszy miesiąc prób mówiłam mu, że się nie nadaję.

TS: Przełamujesz jedne bariery, pojawiają się kolejne?

MP: Bo idę naprzód. Wielu rzeczy się boję, szczególnie nieznanych. Ale już wiem, że przełamywanie strachu daje satysfakcję. Wydawało mi się, że jeśli nie jestem tancerką, to nie mogę tańczyć w teatrze. Ale ja tu przecież nie udaję tancerki, to bardziej teatr ciała i emocji, a te rejony znam dobrze. Ciężko pracowaliśmy fizycznie, żeby przygotować ciało do ruchu i żeby nie stawiało oporu naszej wyobraźni. Parę godzin treningu dziennie przyniosło efekt. Zostałam przeczołgana tak, że przed premierą wyglądałam naprawdę jak tancerka. Odkryłam mięśnie, o których istnieniu nawet nie wiedziałam.

TS: Ale Ty przecież lubisz się ruszać.

MP: Lubię. Trochę biegam, nawet raz wystartowałam w półmaratonie. Chciałabym się kiedyś przygotować do maratonu. Z Nancy... jest zresztą podobnie jak z bieganiem. Przychodzi moment, że jestem śmiertelnie zmęczona i wydaje się, że już więcej nie dam rady, że to granica wytrzymałości. A potem coś zaskakuje i biegnie się albo gra dalej. To niezwykłe uczucie i dziwna przyjemność. Odkryłam, że moje granice - przynajmniej ciała - są dalej,

niż mi się wydawało. Na pewno dalej niż przy pierwszym kryzysie.

TS: Ze tej odjechanej Nancy przechodzisz potem do seriali - i jesteś normalną panią. Ulga?

MP: Najczęściej normalną, bo takie są polskie seriale, poprawne. Chociaż czasem i tam zdarzają mi się "nienormalne" role, bo trafiam na kozetkę w "Bez tajemnic". To było nieprzeciętne wyzwanie: nimfomanka z borderline. I znowu okazja, by przepracować jakieś swoje problemy. Po tym serialu, który był ciężką pracą psychiczną i fizyczną, zaczęłam samą siebie podejrzewać o borderline. (śmiech)

TS: Zagrałaś przekonująco?

MP: Nie widziałam efektu. Nie lubię oglądać siebie na ekranie, bo wiem, że to na pewno nie jest takie dobre, jak bym chciała. To jak z ekranizacją ukochanej książki. Zawsze jesteś zawiedziona, bo świat wyobraźni jest dużo głębszy, idealny. A przede wszystkim twój.

TS: Ty aktorka, siostra gra i reżyseruje, jej partner Marek Kalita też. Czy w takim układzie masz jeszcze życie pozaaktorskie?

MP: Nasze drogi z moją siostrą wciąż się rozchodzą i schodzą. Był czas, kiedy byłyśmy sobie niemal obce. Studia aktorskie nas rozdzieliły, bo były bardzo absorbujące. Najpierw ona zniknęła we Wrocławiu na cztery lata, potem ja w Krakowie... Człowiek musi przywyknąć, że ten zawód zabiera dużo czasu, a koledzy z teatru stają się twoją rodziną. Są okresy, że więcej czasu spędzasz z nimi niż z bliskimi.

TS: Mama, która zawsze marzyła o aktorstwie, chyba to wybacza?

MP: Mama prowadzi w naszym rodzinnym Zabrzu integracyjny teatr PrawDZIWNY, z niepełnosprawnymi dziećmi. Robi piękne rzeczy. Przygotowuje też młodych ludzi do konkursów recytatorskich. Jest teatromanką, ale kiedy dyskutujemy o teatrze, każda z nas ma inne zdanie, inny gust.

TS: Chodzi na Twoje spektakle?

MP: Przez długi czas nie zapraszałam jej na premiery i chyba to nie było dla niej miłe. Zresztą już w podstawówce, kiedy startowałam w konkursach recytatorskich, do których mnie przygotowywała, musiała wychodzić z sali. Poza tym nie lubię, jak ktoś za długo analizuje moje role. To mnie irytuje. Takim jestem dziwadłem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji