Artykuły

Publiczność powinna wymagać

- W zawodzie aktora spotkania z ludźmi są najciekawsze. Jak się trafi na superreżysera, świetnych partnerów i tekst, to jest marzenie. Ale rzadko się zdarza, żeby te trzy czynniki zaistniały razem - mówi MAREK WALCZAK, aktor Teatru im. Szaniawskiego w Płocku.

Z Markiem Walczakiem, aktorem teatru płockiego, rozmawia Lena Szatkowska:

Jest Pan aktorem charakterystycznym. Czy akademia teatralna uczy, jak budować wyraziste postaci?

- W szkole człowiek zdobywa podstawowy warsztat. Uczy się, jak mówić wiersz, a jak prozę, gdzie średniówka, gdzie koda, jak kropkować. Doświadczenie zdobywa się dopiero na scenie. Aktor musi średnio dziesięć lat pracować w zawodzie, żeby zaczął traktować swój organizm jak narzędzie pracy. Wtedy wie, w jakim momencie się uśmiechnąć, kiedy coś charakterystycznego zrobić. Nie wszyscy mają taki talent. Ja jestem charakterystyczny, więc mi to łatwo przychodzi.

Czy zdarzało się Panu grać wbrew naturalnym warunkom?

- Tak, chociaż amantów nie grywałem. To byłoby bardzo wbrew warunkom (śmiech). Pewnie i z taką rolą bym sobie poradził, nawet chętnie bym się z nią zmierzył, ale nie wiem, czy widzowie by to zaakceptowali. To jest podstawowa sprawa, bo my aktorzy jesteśmy odbierani przez publiczność. Czy ja - charakterystyczny grubszy, starszy pan mogę być amantem? Debiutowałem rolą Księdza w "Klątwie" w Teatrze im. Słowackiego. To też było trochę wbrew warunkom.

Jak Pan, zawodowy aktor, absolwent krakowskiej szkoły, odniósłby się do stwierdzenia "teraz aktorem może być każdy"?

- W filmie tak. W teatrze nie. Nie widziałem jeszcze, żeby amatorzy pokazali nam coś na scenie. W filmie, gdzie się pracuje kawałkami, nie chronologicznie, jest dużo łatwiej. Można budować postać albo nie. Najwyżej coś wytną, zmontują, poprawią. W teatrze wchodzi się na scenę, wszystko jest "na żywo", czasem trzeba gadać dwie godziny albo i więcej. Postać trzeba budować bardzo długo i to już na próbach. Szkoła daje dobre podstawy.

...niezależnie, jaka to szkoła?

- Najważniejsze jest, kogo w niej spotykamy, jakich mistrzów. Nasze akademie teatralne z górnej półki: Warszawa, Kraków, Łódź, Wrocław za moich czasów miały fantastycznych wykładowców. Jerzy Trela, Jerzy Stuhr, Ewa Lassek, Anna Polony, Jerzy Jarocki i parę innych osób, które wykładały w krakowskiej szkole to byli mistrzowie, od których można się było uczyć. Człowiek patrzył na ten warsztat, obserwował, chłonął. Aktorzy to czeladnicy, którzy muszą mieć mistrzów i patrzeć, jak się to czy tamto robi albo dlaczego tak, a nie inaczej. Miałem przyjemność pracować na przykład z Teresą Budzisz-Krzyżanowską, która prowadziła "wiersz". Siedzieliśmy sobie i rozmawialiśmy. Na roku było dwadzieścia osób podzielonych na dwie kameralne grupy.

Żadnych egzaminów Pan nie powtarzał?

- Żadnych. Ale zdarzało się, że koledzy z wyższych lat spadali do nas na rok, niektórzy brali dziekanki. W szkole siedzieliśmy od rana do nocy z przerwą na obiad. Tym się to różniło od innych studiów, że mieliśmy ciekawe zajęcia: i szermierka, i w wakacje jazdy konne.

Dlaczego wymyślił Pan sobie aktorstwo?

- Jestem płocczaninem, kończyłem Małachowiankę i chodziłem wtedy do kółka teatralnego i w głowie wykiełkowała szkoła teatralna. Teatrem zaraziła mnie profesor Hanka Bielicka. Najpierw zdawałem do Wrocławia. Nie dostałem się. Zgarnęli mnie do Marynarki Wojennej. To były czasy stanu wojennego. Za mundurem panny kamieniami. Zdobyłem tam nawet jakąś nagrodę recytatorską. Potem, gdy ponownie zdawałem do szkoły, musiałem pisać do rektora Treli podania, żeby w ogóle dopuszczono mnie do egzaminu, bo przekroczyłem limit wieku. Dwa lata wojska i jak wróciłem, to kim mogłem zostać? Aktorem tylko (śmiech). Na inne studia trzeba byłoby się wcześniej mocno przygotowywać. Moje aktorstwo jest z lenistwa, ale to nie zawód dla leniwych.

Są takie role, o których początkujący aktor myśli: "Zagram je i przejdę do historii teatru"?

- Nie, chyba nie ma. Słynny Hamlet to raczej legenda. Kiedy się jest młodym aktorem, na początku drogi, to się myśli przede wszystkim o dużych rolach, żeby zagrać role znaczące, które coś wnoszą do sztuki.

W szkole się je analizuje?

- Tak, pracuje się głównie nad mocnym materiałem. Dlatego potem jest niedosyt. Profesorowie przychodzą, biorą jakąś sztukę, wybierają sceny. Trenuje się z reguły na głównych postaciach. Później jest egzamin. Od drugiego roku mogą przychodzić na niego koledzy, więc jest fajnie, zabawnie. Najpiękniejsze egzaminy to egzaminy z piosenek, bo jest kolorowo, wesoło i przyjemnie. Bo się śpiewa.

W Płocku tęskni Pan za śpiewaniem? Za mało Pan śpiewa na scenie?

- Nie, może wystarczy.

Miał Pan szczęście, że po szkole od razu trafił do teatru z taką tradycją.

- Dyrektor, który nas przyjął, nieżyjący Jerzy Goliński, zatrudnił w 1991 roku z dziesięciu młodych aktorów i każdemu obiecał, że zagra na wejście główną rolę. Słowa dotrzymał. Byliśmy dobrym rokiem. Większość dostała angaże w różnych teatrach, a nie było to wtedy takie łatwe. Wielu kolegów zostało w Krakowie. Kilku poszło do "Słowaka" (Teatru im. Słowackiego), inni do Bagateli. To było dość szczęśliwe rozpoczęcie zawodu. W Krakowie spędziłem prawie dwadzieścia lat. Grałem w Teatrze im. Słowackiego i w Teatrze Stu. Potem próbowałem na własny rachunek, jako wolny strzelec.

Czy pomiędzy Teatrem Słowackiego a Teatrem Starym była konkurencja?

- Była konkurencja, choć czasami się mieszaliśmy. Niektórzy koledzy coś tam dogrywali gościnnie w Starym i odwrotnie. Na scenie narodowej grały same tuzy. Teraz się trochę pozmieniało. Czasami mieli lepszych reżyserów.

Gdzie się Państwo spotykali po premierach?

- Chodziliśmy do Maski, do knajpki Artura Dziurmana na Szewskiej, do Cyganerii naprzeciwko "Słowaka". Już jej nie ma. Dopóki działał SPATiF, tam odbywały się wszystkie spotkania.

A do Piwnicy pod Baranami?

- Oczywiście i dlatego zagrałem potem Skrzyneckiego w spektaklu Janka Nowickiego. Kiedyś zostałem przedstawiony jeszcze nikomu nieznanemu kompozytorowi piwnicznemu Zbyszkowi Preisnerowi i nagrywałem z nim piosenki do filmu "Ostatni dzwonek". Ścieżka dźwiękowa powstała w Teatrze Stu. Pamiętam, że to były pierwsze duże pieniądze zarobione przeze mnie. Wystarczyły na opłacenie akademika przez kilka kolejnych miesięcy. Do Piwnicy chodziłem głównie na studiach. Później rzadko, no bo praca, ale na tak zwanego śledzika czy inne spotkania, które robili, chodziliśmy. Zawsze było miło i sympatycznie.

Z Janem Nowickim, reżyserem spektaklu Rozmowy z Piotrem, poznał się Pan jeszcze w Krakowie?

- Wtedy prawie się nie znaliśmy. Widywaliśmy się w szkole teatralnej, byliśmy na "cześć", "dzień dobry", "witam", ale bez zaprzyjaźniania się. Naprawdę poznaliśmy się w Płocku, podczas solidnej aktorskiej roboty. Jego spektakl to był dla mnie trochę jak powrót do czasów Krakowa. Fajna praca.

Miał Pan jakieś przygody filmowe?

- W Krakowie robiłem dużo teatrów telewizji. Co roku była jakaś realizacja. Spotkałem się z Kazimierzem Kutzem, z Andrzejem Sewerynem, parokrotnie z Jerzym Trelą. Były robione obsadą krakowską, ale nie zawsze. W serialach nie grałem. Tam się najwięcej zarabia. Opowiem anegdotę z czasów krakowskich. W "Słowaku" siedziałem z Andrzejem Grabowskim w garderobie. Pamiętam, jak się radził starego aktora Mariana Cebulskiego, czy przyjąć propozycję do serialu filmowego. No i ten stary aktor mówi: "Andrzejku, co ty się będziesz zastanawiał, bierz to, bo drugi raz może ci się nie trafić". Oczywiście, że miał rację, bo od tego momentu Andrzej Grabowski wypłynął na szerokie wody, wtedy zrobił jeszcze trzy filmy fabularne w Warszawie. I tak to jest.

Teraz jeździ Pan na castingi?

- Nie, nie mam czasu. Poza tym castingi są głównie do reklam. A co ja mogę reklamować? Piwo chyba.

Z Krakowa wrócił Pan do Płocka?

- Nie, najpierw był Tarnów. Wytrzymaliśmy tam z żoną trzy lata i uciekliśmy. Piotr Bogusław Jędrzejczak, którego znam z czasów studiów, bo grywałem w jego etiudach reżyserskich, wspomniał mi o tym, że płocki teatr się remontuje i może wróciłbym do Płocka. Rzeczywiście wróciliśmy, choć nie z zamiarem bycia w teatrze. Założyłem studio lektorskie, kilka miesięcy wytrzymałem bez teatru, ale potem zatęskniłem za sceną. Siedem miesięcy dobijałem się do dyrektora Mokrowieckiego, żeby mnie przyjął na audiencję. Przyjął i do zespołu też.

Na płockiej scenie widzieliśmy Pana w rolach dramatycznych i komediowych. Który gatunek jest Panu bliższy?

- Dość dużego pietra miałem przed farsą. Wcześniej kiedyś zastąpiłem Friedmanna, ale to nie była praca nad rolą od początku. Mimo wszystko myślę, że wyszło nieźle. Najbardziej lubię role mocno połamane psychologicznie, w których bohater zmaga się ze sobą, z otoczeniem, jest w nim coś szalonego, jest wielobarwny. To sprawia mi dużą frajdę. Z ról, które zagrałem na płockiej scenie, uwielbiam Wujka z "Obywatela M.", którego reżyserował mój kolega ze szkoły teatralnej, Maciej Kowalewski. Z kolei w teatrze w Tarnowie grałem Króla Ignacego w spektaklu "Iwona, Księżniczka Burgunda". Najdłużej pracowałem w Krakowie. Tam miałem kilka ciekawych spotkań z ludźmi teatru, na przykład z rosyjskim reżyserem Walerym Fokinem, między innymi podczas pracy nad "Martwyrmi duszami" Gogola. W zawodzie aktora spotkania z ludźmi są najciekawsze. Jak się trafi na superreżysera, świetnych partnerów i tekst, to jest marzenie. Ale rzadko się zdarza, żeby te trzy czynniki zaistniały razem.

Za jedno z takich spotkań można uznać Pana rolę w "Hamlecie" u Krzysztofa Jasińskiego w realizacji z 2000 roku?

- Grałem Guildensterna w doborowym towarzystwie. Klaudiusza grał Krzysztof Globisz, Gertrudę - Anna Dymna. Z Globiszem grało się cudnie. Wszystkie niuansiki słowne, aluzje miał wygrane do ostateczności. Przy takim aktorze człowiek zaczyna inaczej na scenie rozmawiać, inaczej grać. Wszystko staje się prawdziwsze i po prostu łatwiejsze. Zawód wymaga wspólnego działania. Gdy mamy tekst i aktorów, potrzebny jest reżyser, który z nich wykrzesze to, co najlepsze.

Z każdego aktora można coś wydobyć?

- Można. Może nie dojdzie się do takich wyżyn jak Globisz czy Radziwiłowicz, ale można. Trzeba popracować. Aktorowi pomaga też publiczność, która powinna być wymagająca. Wtedy aktor nie jest leniem, musi coś udowodnić. Z drugiej strony ciągłe udowadnianie, że jest się dobrym, bywa męczące. Człowiek jest ciągle na cenzurowanym.

Za rolę króla Jana Kazimierza w Mazepie dostał Pan Srebrną Maskę w 2010 roku. Cieszył się Pan z nagrody?

- To moje pierwsze wyróżnienie w ciągu dwudziestu lat pracy zawodowej. Bardzo się ucieszyłem, ponieważ, co tu dużo mówić, aktor to takie zwierzę, czułe na swoim punkcie. Już sama nominacja mnie rozczuliła.

Narzeka się, że nie ma w Płocku spektakli wieczornych, że teatr ma w repertuarze głównie bajki dla dzieci. Krakowskie teatry grają wieczorami, żyją.

- Nie znam się na prowadzeniu teatru ani sprzedawaniu biletów, ale może trzeba byłoby zaryzykować i spróbować grać wieczorami. Pytanie tylko, czy ludzie by przyszli. Były takie próby, ale przychodziło mało ludzi. Do Płocka przyjeżdżają gwiazdy telewizyjne z Warszawy i ludzie wydają sto osiemdziesiąt złotych na bilety. Nie zawsze są zadowoleni. Kiedyś słyszałem, jak po jednym z takich gościnnych spektakli mężczyzna powiedział do żony: "Ostatni raz mnie namówiłaś na teatr". To jest trochę robota przeciwko nam, aktorom tej sceny, bo chociaż publiczność wie, że idzie na aktorów niezwiązanych z teatrem, to jednak łączy nieudane przedstawienie z tym budynkiem, z tym teatrem i może więcej nie przyjść. Chętnie zagrałbym wieczorem, bo dla dorosłej publiczności gra się zupełnie inaczej niż dla dzieci. Wiele zależy od aktora, wiele od reżysera. Ale dobrze zagrać można wszędzie. W wakacje grałem w Krakowie w teatrze Bagatela w "Kochankach nie z tej ziemi" - wszedłem na zastępstwo w tę samą rolę z przedstawienia płockiego. Identyczna scenografia, kostiumy, jedne role lepsze u nas, drugie u nich. Wielkich różnic nie widziałem.

Poza płocką sceną można Pana usłyszeć w radiu. Czyta Pan też z powodzeniem audiobooki.

- Zaczęło się wszystko od tak zwanej lektorki, czyli czytania reklam. Widocznie po to pojechałem do Tarnowa - żeby zostać lektorem właśnie. Odkrył mnie radiowiec, który zaproponował, żebym spróbował przeczytać kilka tekstów do reklam. Nie chciałem się zgodzić, bo myślałem, że to nie dla mnie. Potem okazało się, że mikrofon mnie lubi i zacząłem się w to bawić. Któregoś dnia zaproponowali mi przeczytanie "Potopu". Pół roku pracowałem nad postaciami. Udawałem kilkanaście osób, łącznie z Oleńką (śmiech). Wymyśliłem sobie, że będę naśladował głosy z wersji filmowej. Myślę, że mi się to udało. Ludzie do tej pory piszą mi maile z wyrazami uznania. Ktoś napisał, że jedzie sobie metrem w Nowym Jorku i słucha audiobooka z moim Potopem. To bardzo miłe. Czytałem też "Nędzników", "Ziemię obiecaną", "Hrabiego Monte Christo", prozę Murakamiego.

Fragment książki "Z widowni, zza kulis. Rozmowy i recenzje z lat 1984-2014", która ukazała się nakładem wydawnictwa Książnicy Płockiej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji