Artykuły

Z perspektywy

Z perspektywy zasypanego grudniowym śniegiem Montrealu polsko-polska wojna teatralno-narodowa jawi się niczym jakiś tajemniczy, mikronezyjski obrzęd plemienny - pisze Tadeusz Bradecki w Dialogu.

Obrzęd bez wątpienia dla tubylców ważny, angażujący większość mieszkańców lokalnych szałasów, obrzęd, w którym długość pały i siła zamachu wydają się pełnić rolę kluczową, natura jednak i głębszy sens owego rytuału pozostają nieuchwytne i niezrozumiałe. W zasypanym śniegiem Montrealu mieszkańcy namiętnie swoje miasto odśnieżają, a poza tym chętnie chodzą do teatru - ostatnio na nową, wyjątkowo udaną wersję sztuki "5 razy Albertyna" Michela Tremblaya. Już dziś cieszą się też na zapowiedzianą na kwiecień nową premierę Roberta Lepage'a "Diamonds", trzecią część z zaplanowanego na lat kilka cyklu "Playing cards". O prasowym łomocie nad Wisłą, o zrywanych spektaklach, o socjalistycznych w treści i narodowych w formie oświadczeniach quebekańczycy najzwyczajniej w świecie nic nie wiedzą.

Z dalszej perspektywy widać wcale wyraźnie, że polskie życie teatralne już od dłuższego czasu postawiło na teatr głośny, kosztem teatru dobrego, i że przy tym wyborze uparło się trwać. Teatr głośny to teatr, o którym dużo pisze się i mówi, i dlatego polscy reżyserzy jak ognia lękają się robienia spektakli, których literacka materia jest trudna i złożona (bo nie wiadomo, co o nich powiedzieć), jak również spektakli, w których brak łopatologicznie wyłożonej tezy (w takich przypadkach piszący o teatrze zapominają języka w gębie i robi się z tego teatr cichy). Aby zrobić głośny teatr należy: programowo za nic mieć tytuł przedstawienia (na afiszu "Wesele", a na scenie pogrzeb), programowo zgwałcić autora tekstu (na afiszu Shakespeare, a ze sceny własny Kowalskiego) oraz puszczać głośne sample i wyświetlać takież projekcje, wszystko to chętnie na golasa lub co najmniej z wielokrotną podmianą sukienek. Kto dziś jeszcze szanuje autora i jego zamiary, ten jest obmierzłym modernistą. Kto widzom pozwala wysiedzieć do końca spektaklu, ten podlizuje się burżujom.

Mówiąc poważniej: zdarzyła się polskiemu teatrowi przygoda w skali dziejowej niesłychana. Przez stulecia w stosunku do europejskich centrów zapóźniony, wtórny, w dziewiętnastym stuleciu utkwił na długo w romantycznej frazeologii, sosem niemieckiego idealizmu podlanej. Potem naród wyrżnięto, przesiedlono, przesiedlono i wyrżnięto raz jeszcze, i kiedy po wojnie na tych zgliszczach nastali komuniści, wydawało się, że polskiego teatru nie ma, i że już nigdy go nie będzie. Tymczasem zaistniałe tektoniczne i chronologiczne przesunięcia kulturowe, a też i ciśnienie politycznych okoliczności i socjologicznych, Panie Święty, uwarunkowań sprawiły, że gdzieś tak od połowy lat sześćdziesiątych polski teatr nagle tworzyć począł regularnie dzieła najpierw oryginalne, nieco później świetne, a w końcu zachwycająco znakomite. Swinarski i wielu innych z jednej, Grotowski z drugiej, Kantor i inni z trzeciej strony - polski teatr stał się w ciągu kilku dosłownie lat rozpoznawalny na całym świecie, a w dodatku była to fala o skrajnie różnych obliczach i programach. Tamten polski teatr ówczesnemu polskiemu społeczeństwu niezbędny był do istnienia jak chleb i powietrze i dlatego przez kilka dekad przy pełnych salach trwał i promieniował na świat. Dziś dobry teatr nad Wisłą stał się znów rzadki niczym kwiat paproci. Zdążyły zaistnieć najrozmaitsze inne tektoniczne, kulturowe i polityczne przesunięcia, i mało kogo dziś w Polsce teatr rzeczywiście obchodzi. Nikt z młodych recenzentów z pisania o teatrze nie ma dziś szans się utrzymać. Mało który z nich miał kiedykolwiek szanse doświadczyć teatru dobrego, teatru ludziom potrzebnego i ludzi łączącego. Niewiedza i ignorancja każą więc im uważać za szczyt teatralnych możliwości chwyty i gesty teatru zwanego przed laty studenckim - i tak oto lansuje się teatr głośny. Niewiniątka usadowione poza historycznym kontekstem ("Co było przed nami, to albo w google'u jest, albo tego nie było"), wszyscy oni - i recenzenci, i reżyserzy - przedziwnie przez Hegla są pokąsani i kwiatem Nowości na wyścigi potrząsają. "Starym" pogardzając, "Nowego" uparcie wyczekują, ponad dwustuletniej już, krwawej kompromitacji Heglowskiej teleologii kompletnie nieświadomi, niebożątka jedne. O postmodernistycznej rewizji rozumienia procesu historycznego nigdy nie usłyszawszy, o teatr coraz to bardziej głośny coraz głośniej wołają.

Z perspektywy londyńskiej z kolei ani stan zaśnieżenia Quebeku, ani, tym bardziej, podwawelska walka ceprów z góralami nie mają żadnego znaczenia, decydujące jest natomiast znalezienie niszy na zatłoczonym teatralnym rynku. I tak National Theatre dał ostatnio na scenie Lyttelton premierę zaskakującą: "From Morning to Midnight" Georga Kaisera, praktycznie zapomnianą dziś, z rozmachem wystawioną klasykę niemieckiego ekspresjonizmu z roku 1912 w nowej wersji Dennisa Kelly'ego, w reżyserii Melly Still. Z perspektywy National Theatre Nicholasa Hytnera liczy się dziś bowiem głównie to, "czego nigdzie indziej zobaczyć nie można". Czy abstrakcyjna utopia Nowości zatem, czy też zaskakująca Nieoczekiwaność raczej winna dziś teatralnym poszukiwaniom przyświecać? Tak jedna, jak i druga, apeluję, byle tylko nie powtarzać, nie kopiować, nie wyważać wciąż na nowo dawno temu otwartych drzwi.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji