Artykuły

Portret na trzy głosy

Maja Komorowska wychowała wiele pokoleń aktorów, które tworzą nieformalny klan. Adaptują jej bezkompromisowy sposób pracy, znają jej tajny teatralny kod i do dziś opowiadają sobie niezapomniane anegdoty - pisze Kamila Łapicka w tygodniku W Sieci.

W lutym 2014 r. ostatni rocznik wychowanków Akademii Teatralnej miał okazję pracować z Mają Komorowską, która zakończyła karierę pedagoga. Dyplomem studentów IV roku wydziału aktorskiego "Szkice z Dostojewskiego" - na motywach "Idioty" i "Braci Karamazow" - pożegnała się ze Szkołą i ogłosiła tę decyzję podczas próby medialnej do spektaklu: "Od dawna się do przygotowywałam. Chciałam odejść po "Pannach z Wilka" [2011], ale poproszono mnie, żeby jeszcze zostać. Przekazałam to, co chciałam. To już najwyższy czas, żeby odejść".

Rzeczy, które trzeba poprawić

"Szkice z Dostojewskiego", tak jak każdy dyplom wyreżyserowany przez Maję Komorowską, były bardzo wyczekiwane. Ponadtrzygodzinny spektakl został wystawiony z ogromną czułością. Każdy student zaznacza w nim swoją obecność, choćby przebywał na scenie pięć minut. Niektórzy mają jednak szczęście zostać tam dłużej, tak jak Karol Dziuba, który w pierwszej części przedstawienia gra tytułową rolę w "Idiocie". Młody aktor docenia to wyróżnienie: - Oczywiście dostałem ogromną szansę, bo to niesamowite zagrać na dyplomie taką rolę. Myślę, że pani profesor starała się jak najbardziej dopasować postać do osoby na podstawie tego, jaką niesie energię. Mnie skojarzyła z Księciem Myszkinem. Może dzięki mojemu łagodnemu usposobieniu.

Kiedy Karol Dziuba poznał wybór obsadowy, prof. Komorowska, znając ciężar prozy Dostojewskiego, dodała: "To będzie cud, jeśli ci się uda, to będzie wspaniałe, jeśli tego dotkniesz". I stał się cud, bo pod koniec pracy Myszkin usłyszał: "Bardzo dobrze. Dotknąłeś. Oczywiście są rzeczy, które trzeba poprawić".

To niezwykle charakterystyczne dla metody pracy Mai Komorowskiej, dla której proces twórczy nigdy się nie kończy. "Pani profesor jest na każdym spektaklu, przychodzi do nas przed rozpoczęciem i każdemu mówi parę słów. Potem w domu przegląda swój egzemplarz, zapisuje uwagi i znowu przekazuje je nam przed kolejnym przedstawieniem" - opowiada młody aktor i zdradza, jak rozpoczęła się praca nad "Szkicami". - To było moje pierwsze spotkanie z prof. Komorowską. Znałem ją z anegdot, z legendy. Powiedziała, że minie trochę czasu, zanim będziemy mogli się zrozumieć i znaleźć wspólny język w pracy, bo ona mówi w określony sposób. Można powiedzieć, że ma własny sposób komunikowania się. Należą do niego zwroty: "intonacja", "partytura", "pejzaż", a także mniej oczywiste w rodzaju: "To chyba jest niemożliwe. To chyba jest możliwe jednak", lub wynikające z kontekstu, jak słowa, które jeden ze studentów usłyszał na porannej próbie "Szkiców", gdy mówił niezbyt wyraźnie: "Ty, kochany, nie możesz rozpoczynać dnia od niemówienia".

Poza mnóstwem anegdot, które każdy wychowanek Mai Komorowskiej umie opowiedzieć jej charakterystycznym głosem (co pani profesor niezbyt lubi), Karol Dziuba wyniósł z Akademii ogromny warsztat - pulę narzędzi, które może teraz wykorzystywać i wybierać te, które są mu w danej chwili potrzebne. Mając problemy z nadekspresyjnością, nauczył się, że kiedy aktor jest w roli na 100 proc, nie wkrada się żaden niepotrzebny gest, albo że naprawdę ważnych kwestii nie trzeba wybijać i można mówić je "na biało". Kiedy pod koniec rozmowy pytam go o słynną słabość pani profesor do nadawania studentom własnych imion, uśmiecha się i przyznaje, że to prawda: - Ukochany, ukochana - każdy ma takie imię - Myszkin, Gracz (kiedy grałem w "Papierowym kochanku" Szaniawskiego) i Kuba też przez pewien czas do mnie mówiła.

Patrzysz, ale nie patrzysz

Maja Komorowska wykładała w Akademii Teatralnej (do 1996 noszącej nazwę Państwowa Wyższa Szkoła Teatralna) ponad 30 lat. Prowadziła zajęcia z prozy i ze scen dialogowych, reżyserowała dyplomy. Wykształciła wielu aktorów, którzy znaleźli swoje miejsce w zawodzie. Pytana w wywiadach o swoich najzdolniejszych studentów wymienia m.in. Dominikę Ostałowską, absolwentkę rocznika 1994. Razem z nią studia skończyli m.in. Małgorzata Kożuchowska, Agata Kulesza i Bartosz Opania. We wspomnieniach Ostałowskiej szczególnie zapisał się pierwszy semestr zajęć z Mają Komorowską: - Szczerze mówiąc, myśmy się tych zajęć bali. Już w pracy zorientowaliśmy się, że łatwo nie będzie.

Młodzi ludzie nie zawsze umieli się zaangażować w tym samym stopniu co pani profesor, a do tego dochodziło zmęczenie wywołane legendarnymi, długimi próbami: - Nasz rekord trwania zajęć to było chyba dziewięć godzin. I przez te dziewięć godzin musieliśmy bardzo uważnie patrzeć, bo pani profesor widziała, jak ktoś nieuważnie patrzył. Nie to, że nie patrzył. Nieuważnie patrzył. "Ty na mnie patrzysz, ale nie patrzysz" - mówiła. Bo pani profesor oddawała się pracy w całości. Totalnie. Widać było, że tam nie ma takiej myśli: "Muszę wrócić do domu, posprzątać czy zrobić obiad". To był czas wyrwany z przestrzeni. Tylko tu i teraz".

Sposób pracy Mai Komorowskiej dawał niezwykłe rezultaty, choć w pewien sposób stanowił odwrotność tradycyjnego procesu dydaktycznego. - Generalnie te zajęcia polegały na tym, że pani profesor demonstrowała nam, jak coś powinno być zagrane. I myślę, że choć to kontrowersyjna metoda, w jej przypadku była najlepsza. Bo nie dałoby się tego tak opowiedzieć, jak można to było zobaczyć. Dopiero wtedy człowiek mógł się przekonać, do czego powinien zmierzać.

Dominika Ostałowska odnajdywała się w tej konwencji: - Starałam się znaleźć w sobie motywację, żeby pójść w tym kierunku, który pokazywała pani profesor. To nie było w żadnym razie małpowanie, bo to też nie leży w moim charakterze. Próbowałam jakby wziąć to, co narzucone z góry, i po swojemu się w tym umościć, wypełnić to sobą.

Mistrzyni i uczennica spotkały się na scenie w 2000 r. w spektaklu "Barbarzyńca" w warszawskim Teatrze Współczesnym. Czy tym razem były partnerkami? - Pani profesor zawsze jest panią profesor. A już na pewno dla tych, których uczyła. Podpowiada, kieruje, nawet trochę przestawia. I z jednej strony to rozbrajające, a z drugiej strony po kilku godzinach prób człowiek chciałby już poczuć się samodzielnym bytem - przyznaje Dominika Ostałowska.

Dodaje jednak, że wyniosła z zajęć mnóstwo przydatnych umiejętności, np. dyscyplinę wewnętrzną, oraz tak jak wszyscy studenci wiele zabawnych wspomnień. - Prof. Komorowska była tak bardzo zaangażowana w pracę, że krążyły o niej anegdoty. Zapominała o całym świecie, pytając np. dlaczego jest tu tak ciemno, a nie zdjęła okularów przeciwsłonecznych. Innym razem poprosiła: "Powiedzcie kurtynie, żeby się otworzyła".

Aktorka dorzuca także swoją cegiełkę do "imiennej" sagi: - Ja zachowałam swoje imię, ale były cudowne pomyłki, np. "Redbert". Bo byli u nas na roku Norbert i Redbad. Tak powstał Redbert. I nie było wiadomo, który to. Pamiętam też, że pani profesor miała asystenta Rafała Mickiewicza i mówiła do nas, iż teraz zostanie z nami Bogdan Marszałek.

Maria Skłodowska-Curie

Głos zamykający portret Mai Komorowskiej będzie należał do Agnieszki Suchory, absolwentki rocznika 1990, która była na roku m.in. z Arturem Żmijewskim, Tomaszem Saprykiem i Agnieszką Glińską. W PWST wykładali wówczas Andrzej Szczepkowski, Tadeusz Łomnicki, Andrzej Łapicki, Maja Komorowska i Gustaw Holoubek, jednak nie wszyscy studenci mieli zajęcia z każdym z nich. - Wiadomo było, że rocznik Mai to ten lepszy, ten wybrany - wspomina Agnieszka Suchora. I dodaje: - Ja jestem z aktorskiego domu, więc dla mnie Szkoła Teatralna nie była aż takim szokiem. Znałam te kody, ten język, te skróty myślowe. Ale Maja Komorowska to był dla mnie szok.

Przez pierwszy rok zajęć aktorka prowadziła dzienniczek, zapisywała każdą złotą myśl. I wrażenia pozawerbalne. - Pani profesor zawsze była pięknie ubrana. Można nawet powiedzieć, że miała swego rodzaju mundur. Biała bluzka, spódnica, kardigan, pantofle, cieliste rajstopy, włosy związane w kucyk lub w kok, okulary, nieodłączny szalik i płaszcz w zależności od pogody. Przychodziła, zamaszystym ruchem zrzucała wierzchnie okrycie, rzucała swoje torby, których później nieustannie szukała, i zaczynaliśmy pracować. I w miarę jak praca nabierała tempa, ona się rozgrzewała i zaczynała się rozbierać. Więc najpierw szedł szalik, potem kardigan, później rozpuszczała włosy. Na koniec biegała w bluzce wyjętej ze spódnicy i bez butów. I to jest w jakiś sposób naturalne, bo kiedy pracujesz naprawdę intensywnie, musi być bardzo wygodnie, ubranie nie może cię krępować. I robiła wszystko z nami, ale dziesięć razy bardziej, dziesięć razy więcej.

Taki sposób pracy odpowiadał Suchorze, która zamiast długo się zastanawiać nad każdym zadaniem, instynktownie wyczuwała, gdzie iść. - Rzucałam się trochę na oślep, i to się sprawdzało. Poza tym działał na mnie jej ogień, jej żar, chociaż jestem zaprzeczeniem tzw. aktorki emocjonalnej. Wszystko biorę od głowy, od rozumu. Więc odtwarzałam jakieś stany, podążałam za jej myślą, ale na swój sposób. To się sprawdzało, bo do końca szkoły byłam jej ulubienicą, dawała mi wspaniałe zadania i lubiła moje improwizowanie.

W 2002 r. we "Wniebowstąpieniu" (reż. Maciej Englert) Agnieszka Suchora spotkała się z Mają Komorowską na scenie Teatru Współczesnego. Kim była wtedy dla niej? - Mniej panią profesor, nigdy koleżanką, natomiast mogłabym użyć takiego sformułowania: bliską osobą w teatrze, mądrym starszym przyjacielem. Wiem, że mogę na nią liczyć. Ona jest świetną koleżanką w garderobie, jest niezwykle tolerancyjna. A w garderobie naprawdę rozmawia się o głupich rzeczach. W garderobie nawet czasem się przeklina. Maja nigdy nie przeklina.

Jej radar pedagogiczny pracuje natomiast bez przerwy: - Zawsze przychodzi do nas na premierę, w której nie gra, wchodzi za kulisy i stwierdza, że za cicho mówimy. I niestety przeważnie ma rację. To dowód na to, że ona jest prawdziwym pedagogiem. I to wielka, naprawdę niepowetowana strata, że przestaje być wykładowcą w Akademii, ponieważ jest osobą absolutnie niezastąpioną.

Agnieszka Suchora ma także własne doświadczenia związane z neologizmami pani profesor: - Na przykład mówisz coś na scenie i nagle słyszysz: "Nie, Agnieszka, nie, to jest Maria Skłodowska-Curie". I już wiesz, że to jest za suche, zbyt konkretne. Nawet trudno to wytłumaczyć. Po prostu wiesz.

Na koniec aktorka przytacza jedną ze swoich ulubionych anegdot: - Była trzecia nad ranem, siedzieliśmy na takiej długiej ławeczce, byliśmy zmęczeni, a tu już świt się zbliża i ze zmęczenia Agnieszka Glińska zaczęła jakoś nadmiernie mrugać oczami. Maja to zauważyła i mówi: "Agnieszka, dlaczego ty mrugasz? Nie mrugaj, czemu mrugasz?". "Jestem zmęczona, pani profesor". "Agnieszka, wyjdź na korytarz, uspokój się i wróć". W kontekście zmęczenia to polecenie rozbawiło mnie do łez, ale teraz myślę, że może miała rację, bo to nie jest zawód dla mięczaków.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji