Artykuły

Awangarda w sercu teatralnego tradycjonalizmu

Festiwal baz@rt w Krakowie podsumowuje Roman Pawłowski w Gazecie Wyborczej.

Zakończyło się intermedialne Forum Teatru Baz@art w Krakowie. Publiczności wychowanej na Baz@rcie już nie wystarczy recytacyjny teatr w starych dekoracjach.

Czytając codzienną prasę krakowską, można odnieść wrażenie, że pożądanym w tym mieście rodzajem teatru są widowiska tradycyjne, oparte na klasyce i recytacji, coś na kształt Teatru Rapsodycznego Mieczysława Kotlarczyka sprzed pół wieku, kiedy grywał w nim młody aktor Karol Wojtyła. Krystian Lupa ze swoim autorskim teatrem może liczyć najwyżej na wzruszenie ramion recenzentów, natomiast do rangi najważniejszych wydarzeń teatralnych urastają tu wieczory poezji organizowane cyklicznie w Teatrze im. Słowackiego.

Zakończony we wtorek festiwal Baz@art ujawnił głęboki rozdźwięk pomiędzy tym, czego chce codzienna prasa, a tym, czego poszukuje publiczność. Młodzi widzowie przez pięć dni oblegali Stary Teatr i inne sale w mieście, w których trwały festiwalowe prezentacje, organizatorzy musieli angażować porządkowych, aby nie dopuścić do gorszących scen. W programie nie było jednak recytacji wierszy ani konwencjonalnych wystawień klasyki, ale nowoczesny teatr poszukujący nowych tematów i nowej ekspresji.

Mordercza cisza klasyki

Wydarzeniami przeglądu były trzy spektakle z Niemiec i Szwajcarii, które w radykalny sposób przekraczają granice widowiska teatralnego, łącząc język teatru ze sztukami wizualnymi, muzyką czy kinem. Takie były "Podróże Liny Boegli" - spektakl Christopha Marthalera z Zurychu, który połączył epicki teatr z koncertem popularnych pieśni. Na podstawie wspomnień szwajcarskiej guwernantki, która pod koniec XIX wieku wyruszyła w samotną podróż dookoła świata, Marthaler zbudował wielopoziomową strukturę. Jej równie ważnym jak tekst elementem jest wykonywana na żywo muzyka i niezwykła przestrzeń. Rzecz dzieje się w opuszczonej klasie szkolnej, w której ktoś na czas sprzątania ustawił krzesła na stołach. Głównej bohaterce (Catriona Guggenbuhl) towarzyszy trzech mężczyzn w garniturach, którzy przy akompaniamencie pianina i fisharmonii śpiewają słodkie alpejskie przyśpiewki, za co nauczycielka nagradza ich cukierkami. Czwarty aktor czyta wspomnienia bohaterki z zaimprowizowanego studia radiowego, jakby to była powieść w odcinkach. Wszystko to służy budowaniu ironicznego dystansu do przygód poukładanej Europejki, która z rosnącym zdumieniem i przerażeniem opisuje okrutne zwyczaje i rytuały na antypodach.

Luk Perceval w swojej odkrywczej inscenizacji "Andromachy" [na zdjęciu] z berlińskiej Schaubuehne zastosował natomiast rozwiązania ze sztuk wizualnych. Scenografia ma tu formę instalacji - aktorzy grają na wąskiej i wysokiej na dwa metry platformie, wokół której rozciąga się morze rozbitego szkła. Każdy ruch nabiera w związku z tym charakteru walki o życie, co potęguje tragedię Jeana Racine'a o namiętnościach prowadzących do katastrofy. Do tego dochodzi minimalistyczne aktorstwo - piątka wykonawców zachowuje się tak, jakby ich ruchy krępowała niewidzialna smycz. Półnadzy balansują nad przepaścią, unikają gwałtownych gestów i tłumią głos. Andromacha (Jutta Lampe) siedzi przez cały czas nieruchomo, jej śmierć symbolizuje drobny gest uwolnionych z więzów rąk. Hermiona (Yvon Jansen) w jednej ze scen otwiera usta w bezgłośnym krzyku, w innej - przez długie minuty wisi pomiędzy Orestesem a Pyrrusem. Kiedy po niespełna godzinie opada kurtyna, publiczność bierze po raz pierwszy głęboki wdech, wcześniej nikt nie ośmiela się zakłócić morderczej ciszy.

Gra z szaleństwem

Najbardziej radykalną propozycją okazało się jednak przedstawienie z Frankfurtu oparte na filmie Larsa von Triera "Idioci". To historia grupy młodych ludzi, którzy udają psychicznie upośledzonych, aby sprowokować reakcje otoczenia. Reżyser Andreas Kriegenburg znalazł świetny odpowiednik dla filmowej antyestetyki Dogmy. Jego spektakl podobnie jak filmy von Triera jest częściowo improwizowany (próby trwały tylko trzy tygodnie). Grają go w prowizorycznych dekoracjach składających się z paru krzeseł, lamp pokojowych i kilku reflektorów. Jedyną reminiscencją z kina jest włączona non stop amatorska kamera wideo, która rejestruje akcję.

Kriegenburg poszedł jednak dalej niż Dogma, podważył samą istotę teatru, jaką jest publiczne odgrywanie ról oraz podział na odbiorców i wykonawców. Do gry włączył widzów, część z nich siedzi pomiędzy aktorami, niektórzy czytają kwestie podsuwane przez aktorów. Status wykonawców też nie jest do końca jasny. Z jednej strony są aktorami, którzy grają role uczestników eksperymentu, z drugiej - uczestnikami, którzy odgrywają idiotów. Główny problem, który stawiał von Trier w swoim filmie (relacje pomiędzy światem "normalnych" i "idiotów"), nabrał tu szczególnego wyrazu - aktorzy z łatwością przechodzą od normalności w szaleństwo i z powrotem. Szaleństwo jest tu konwencją. W tym kontekście tragicznego wymiaru nabrała postać Karen (Nicola Grundel), jedynej uczestniczki eksperymentu, która niczego nie udaje, bo po utracie dziecka znajduje się na granicy autentycznego szaleństwa. Scena, w której usiłuje rozstrzaskać o ścianę plastikową lalkę, przekracza granice teatru i filmu.

Nowy Stary Teatr

Bardzo dobrze, że to właśnie Stary Teatr wprowadza na scenę nowe formy i nowe idee. Wraca w ten sposób do swoich źródeł z lat 60., kiedy był najbardziej innowacyjną sceną wśród polskich teatrów repertuarowych. Doświadczenia z nowym teatrem przekładają się na własne premiery. Na przeglądzie pokazano m.in. udaną inscenizację według "Ósmego dnia tygodnia" Marka Hłaski. Niemiecki reżyser Armin Petras wyjął Hłaskę z kontekstu lat 50. i włożył do całkowicie umownego świata teatru. Głównym elementem scenografii jest olbrzymie namalowane na płótnie niebo, scenę pokrywa natomiast gruba warstwa kory. Historia pary kochanków, którzy szukają miejsca do uprawiania seksu, staje się tragikomiczną opowieścią o poszukiwaniu miłości, którą snują poprzebierani w groteskowe stroje aktorzy. Grają ekspresyjnie, bez głębinowej psychologii.

Mniej udane było warsztatowe przedstawienie według nowej sztuki Pawła Sali "Ciemno wszędzie", której tematem są nielegalne wyścigi samochodowe. Projekcja komputerowej gry to za mało, trzeba jeszcze dobrego aktorstwa, które ożywiłoby urywane dialogi między bohaterami ścigającymi się ze śmiercią, a tego w spektaklu Michała Borczucha brakowało.

Pewne jest jedno: publiczności wychowanej na Baz@rcie już nie wystarczy recytacyjny teatr w starych dekoracjach, co pozwala z otuchą patrzeć w przyszłość.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji