Artykuły

Mieszkajcie we mnie

Stara kobieta w białej chustce i zapasce, splatając wianki z resztek żytnich kłosów, rozmawia z ziemią: " O pole, moje drogie pole, odpoczywasz teraz po żniwach. Nie słychać tu głosów ludzkich, nie kurzą na drogach samochody, nie widać kombajnów. Tyś oddało ludziom swoje płody i teraz leżysz jak kobieta po porodzie. Teraz jesteśmy we dwoje - ty i ja, więcej nie ma nikogo. Dziś dzień wspominania zmarłych, dziś chylę głowę czcząc Suwankuła. Kasyma, Masełbeka i Dżajnaka. Póki żyję, nigdy ich nie zapomnę. Ale jak powiedzieć ludziom? Jak dotrzeć do serca każdego człowieka?"

Stop pani Joanno. To wystarczy, dziękuję. Kamera zostaje zatrzyma­na. Telewidzowie obejrzą tylko ten fragment monodramu "Matczyne pole" według Czingiza Ajtmatowa w wykonaniu Joanny Keller.

W pół godziny później aktorka znów powtarza: "O, pole, moje dro­gie pole..." Tym razem niewielka salka do ostatniego miejsca zapcha­na jest widzami. Joanna Keller pre­zentuje swój monodram na VIII Ogólnopolskim Festiwalu Teatrów Jednego Aktora we Wrocławiu. Gdy skończy mówić, sala jeszcze przez chwilą trwać będzie w zasłuchaniu, w bezruchu. Dopiero później wy­buchnie huragan braw.

SPOWIEDŹ

Nazwijmy to, dla uproszczenia sprawy, spowiedzią. Tak, powiem panu wszystko. Od początku, od tra­dycji domu którym słowa - rola, scena, aktor - słyszałam od dziecka. Dziadek był dyrektorem teatru, babka i dwie ciotki - aktorkami, ojciec studio­wał reżyserię u Zelwerowicza. Jedy­nie mama odradzała, przekonywała: nie myśl o aktorstwie, to zawód, któ­ry przynosi więcej rozczarowań niż radości. Ponieważ jednak myślałam, rozczarowania niedługo kazały na siebie czekać. Pierwsze przyszły w szkółce baletowej - byłam za du­ża, wyższa od dziesięcioletnich ró­wieśniczek, byłam niezgrabna w sen­sie ruchowym. Niepowodzenia szkol­ne próbowałam rekompensować za­bawą w teatr w domu. Sama obmyś­lałam - pożal się Boże - krwawe scenariusze, pisałam dramaty i wy­stawiałam je w kącie wielkiego ka­towickiego mieszkania. Z tego moje­go dziecięcego zespołu teatralnego wyszła zresztą później trójka akto­rów, i tak to trwało.

Po maturze przyszło opamiętanie - rozpoczęłam studia slawistyczne w Warszawie. Ale teatr ciągnął. Na ulicy Karasia, w "Polskim" potrze­bowali statystów. Zgłosiłam się. By­ło to - widać - "aktywne" statystowanie, skoro starsi aktorzy pora­dzili mi, bym próbowała zdawać eg­zamin eksternistyczny. Zaczął mnie nawet przygotowywać do niego nie­żyjący już Stanisław Nowosielski, ponadto nadzór artystyczny przejęli nade mną Tadeusz Kondrat i Ed­ward Kowalczyk. Ale gdy przyje­chałam do krakowskiej PWST, oka­zało się, że jestem zbyt młoda, jak na eksternistę. Zaryzykowałam zdawanie egzaminu wstępnego. Udało się. Teraz już można było zrezygnować ze slawistyki i po uszy siedzieć w tym, co stanowiło prawdziwą, wy­wodzącą się jeszcze z czasów dzie­ciństwa, pasję.

W 1962 roku skończyłam szkołę i zostałam zaangażowana do teatru "Wybrzeże" w Gdańsku. Cieszyłam się, że trafiłam właśnie tam, mia­łam nadzieję, że będę grać dużo. I tak było rzeczywiście. Grałam zresz­tą nie tylko na scenie, również, i to bardzo często, w radiu. Nabrałam rozpędu. Żyłam mięzy teatrem a studiem. To było cudowne - zapamiętanie. Ale kiedy mąż (też aktor, Stanisław Michalik - przyp. T,O.) został zaangażowa­ny przez Krystynę Skuszankę do Teatru Polskiego we Wrocławiu, i ja wyjechałam z Gdańska. Na no­wej dla siebie scenie grałam po­czątkowo niewiele. Po wypełnionych po brzegi dniach gdańskich, atmo­sfera Wrocławia, gdzie nie miałam zbyt wiele do roboty, była nie do zniesienia. I chyba dlatego, nie mo­gąc "wygrać się" w macierzystym teatrze, zaczęłam myśleć o tea­trze jednego aktora. Przygotowałam spektakl pt. "Niearyjska żona" we­dług Bertolta Brechta. Monodram ten stanowił część spektaklu "Głos człowieka", którego drugą część wy­pełniała Krystyna Mikołajewska tekstem Jeana Cocteau. Przedsta­wienie to, w reżyserii Marka Koterskiego, prezentowałyśmy w klubie studentów Wrocławia "Pałacyk". Czy liczyłam na to, że w ten spo­sób wybiję się? Nie. Chciałam tyl­ko grać. Po prostu - grać. Jednak­że "Niearyjską żoną" zwróciłam na siebie większą uwagę Skuszanki, od tej pory coraz częściej bywałam obsadzana w dużych rolach. Grałam m. in. kolejno Maszę w "Czajce" Czechowa, Hildę w "Sonacie Belze­buba" Witkacego, Liesel w "Niem­cach" Kruczkowskiego. Miałam wreszcie satysfakcję z przynależnoś­ci do zespołu teatru Skuszanki. Miałam świadomość swojej przydat­ności w tym zespole. Ale jednocześ­nie poczucie niedosytu.

Propozycje, jakie otrzymywałam, oczywiście cieszyły, ale przyjmując je, byłam ograniczona wymogami reżyserskimi, tekstem i tym wszyst­kim, co składa się na "normalny" teatr. A tymczasem chciałam sama szukać wartości literackich, moral­nych, etycznych w dostępnych mi tekstach i przekazywać je dalej, przybliżać ludziom. Tę możliwość dawał jedynie monodram. Wtedy bowiem wybór zależał ode mnie i ode mnie zależało co i jak powiem. Oczywiście, zdawałam sobie sprawę, że mogę przegrać. Przecież za całość spektaklu, którego byłam jedyną wykonawczynią i organizarotką zarazem, musiałam przyjmować ca­łą odpowiedzialność, nie mogłam jej z nikim dzielić. A jednak zde­cydowałam się. Opracowałam mo­nodram pt. "Na dnie zwierciadeł", oparty na poezji młodopolskiej. Po raz pierwszy wystąpiłam z nim w 1966 roku. "Zwierciadła", choć da­ły mi pełną satysfakcję, były jednak zbyt odległe od współczesności. Co prawda, publiczność przyjmowała ten spektakl ciepło, lecz ja myśla­łam już o czymś innym, o czymś, co i mnie - młodej, współczesnej dziewczynie - i widzom byłoby bliższe. Sięgnęłam po prozę Sławo­mira Kryski. Była to rzecz o nieu­danej miłości. Powstał z tego spek­takl "Ta śmieszna pamięć" równie nieudany jak owa miłość, która by­ła jego treścią. Po prostu literatura nie wytrzymała ciężaru teatru. Tak to przynajmniej określili krytycy. Ale ja wiedziałam, że wina leży po mojej stronie, przyjęłam zbyt melodramatyczną intepretację tekstu. Poza tym prozę odbieram na ogół jako literaturę konkretną, jedno­znaczną, a ja chciałam w swoim jednoosobowym teatrze pokazywać wiele treści, pokazywać nie tylko pełne kolory, ale i półtony. To zaś mogłam znaleźć tylko w poezji. Zresztą praca w teatrze Skuszanki, teatrze wypełnionym bardzo szero­ko pojmowaną poezją, sprawiła, iż do wiersza, jako formy wypowiedzi artystycznej, miałam więcej zaufa­nia niż do prozy. Przystąpiłam więc do opracowania monologu poetyc­kiego "Jestem", na który złożyły się wiersze współczesnych autorek. Występując w tym spektaklu opo­wiadałam o wszystkich barwach życia, określałam w tym życiu rów­nież swoje miejsce. Tak to przynaj­mniej czułam. "Jestem" zaprezento­wałam na III Festiwalu Teatrów Jednego Aktora w 1968 roku. Przed­stawienie jednak, mimo zdecydo­wanie dobrego przyjęcia przez pub­liczność i krytykę, nie zostało zau­ważone przez jury. Trudno było mi się z tym pogodzić. W końcu jed­nak uznałam, że jestem za słaba, że zbyt mało we mnie indywidualnoś­ci, by móc zrobić przekonywający monodram. Postanowiłam zrezygno­wać z tej formy scenicznej.

Wkrótce potem przeniosłam się do Warszawy, do Teatru Ziemi Ma­zowieckiej. Grałam tam bardzo du­żo. Ale forma teatru jednego akto­ra wciąż nie dawała mi spokoju. Starałam się być rozsądna, broni­łam się przed ponowieniem próby. Nie mogłam jednak obronić się przed poezją, zwłaszcza przed wier­szami Anny Kamieńskiej, której wcześniejsze utwory włączyłam do przedstawienia "Jestem". I tak oto powstał kolejny spektakl, zatytuło­wany "Źródła", a w całości oparty na wierszach autorki "Rzeczy nie­trwałych". Mówiłam tu bardzo piękne i mądre wiersze o narodzi­nach i śmierci, o życiu i przeżywa­niu, o miłości i udręce, i chciałam jednego tylko - by cała ich mąd­rość dotarła do widowni.

Żeby uniknąć źle pojętej specjali­zacji - w końcu dwa pod rząd spektakle oparte były na współczes­nej poezji kobiecej - opracowałam następną inscenizację. Był to staro­francuski poemat "Rzecz o Alkasynie i Nikolczie". Stworzyłam, dzięki materiałowi literackiemu, spek­takl o zupełnie innym wydźwięku niż poprzednie. A i sama byłam w nim inna. I pewnie grałabym to dalej, gdyby nie choroba.

Wreszcie "Matczyne pole". Nie miałam do tego serca, bałam się tej prozy, bardzo narracyjnej, spo­kojnej, długo nie widziałam siebie w roli bohaterki. Ale w końcu tekst przemówił. Trudno było oprzeć się jego przejmującemu humanitaryz­mowi. Pod reżyserską opieką i kie­runkiem Haliny Machulskiej zrobi­łam z "Matczynego pola" przedsta­wienie prezentowane na ostatnim festiwalu wrocławskim. Prezentuję je także w Teatrze Ochoty. Ten teatr jest chyba najwłaściwszą sceną dla monodramu. Chodzi bowiem o to, że z chwilą wejścia na wi­downię (nie ma tu rampy oddziela­jącej od widzów) natychmiast na­wiązuję kontakt z publicznością. Je­stem nie przed, ale wśród ludzi, do których mówię. I to jest najważ­niejsze. Swoje aktorstwo traktuję przecież przede wszystkim jako mó­wienie do ludzi i to mówienie o najbardziej ludzkich sprawach. No i atmosfera teatru, teatru, w któ­rym nikt nie kupuje biletów, bo każdy ma wolny wstęp na salę, tea­tru, w którym wprost po przedsta­wieniu, jeszcze w kostiumie, aktor rozpoczyna dyskusję z widzami. To niesłychanie bogaci, tym bardziej, że tematem dyskusji bywa nie tyl­ko aktorstwo, ale również tekst, jego rozmaite interpretacje, inspirujące niekiedy samego wykonawcę. Osobiście, jako widz, wolę teatr tradycyjny z całą galą sceny, kur­tyny i świateł. Ale jako aktorka le­piej czuję się w takich warunkach, jakie daje Teatr Ochoty. Stąd jest po prostu bliżej do człowieka. Do tego człowieka, któremu za poetką tak wiele chcę powiedzieć. Bo prze­cież chodzi mi o to wszystko, co tak doskonale wie Anna Kamień­ska.

ANNA KAMIEŃSKA - PROŚBA

Gwiazdo,

zejdź w moje oko,

Skało,

rozpłyń się w mojej krwi.

Wpłyń w moje usta, morze, słone morze,

Ptaku,

napełnij mnie skrzydłami.

I ty, zawiejo,

przebiegnij knieje mojego ciała.

Mieszkajcie we mnie dobre bestie płowe!

Nie umrę,

aż mnie wszyscy opuścicie.

Aż mnie porzuci niebo, morze, gwiazda, głaz i zawieja.

Aż wszelki zwierz rozorze pazurami niebo źrenicy,

Aż wszystkie ptaki

z mojej krwi zawistnej

wyszarpną pióra.

ZAWSTYDZENIE (dialog)

Widziałem Panią tylko w "Matczynym polu". To nie jest dobre dla naszej rozmowy, stwarza bowiem ryzyko, że będę wszystkie Pani wypowiedzi artystyczne przy­równywał do tych, jakie padły z okazji tego właśnie przedstawienia. Spróbujmy może, choćby z taśmy magnetofonowej, odtworzyć inne role.

- Ale to, co mam nagrane, jest słabiutkie. wstydzę się tego.

Aktorstwo jest rodzajem eks­hibicjonizmu; wstyd, jeśli nawet istnieje wewnątrz, nie powinien być zauważalny dla widza.

- Tak, lecz to, co Panu zapre­zentuję, jest wyrazem mojej, może już na szczęście minionej, niedojrza­łości artystycznej. Nie wstydzę się, że grałam tę rolę, wstydzę się spo­sobu gry.

(Ofelia z taśmy magnetofonowej: obłąkana Ofelia - jakże różna od tragicznej kobiety z "Matczynego pola" - nieodpowiedzialna, sztucz­nie wesoła, rozchichotana, młoda szalona Ofelia).

- Wyjdę z pokoju. Niech Pan, proszę, sam słucha.

(Zawstydzenie aktorki - myślę - czym jest? Teraz Ofelia śpiewa, a spod tego śpiewu słyszę chropa­wy głos chłopki opłakującej naj­bliższych, głos matki, która straciła wszystkich synów. I nagle wiem. Owo zawstydzenie jest świadectwem dojrzałości. Jakiej dojrzałości? Ar­tystycznej? Tak. Ale także i ludz­kiej. Jest więc efektem przemyśleń, sumą życiowej filozofii).

LIST

Warszawa, 25 listopada 1973

W wyniku "spowiedzi", jaką odbyłam przed Panem, uświadomiłam sobie pewne prawidłowości mojej, że się tak szumnie wyrażę, "drogi artystycznej", prawidło­wości, słupy milowe i drogowskazy. Dzielę się z Panem tymi odkryciami - otóż, moim zdaniem, zawód aktora wybiera się prze­ważnie z miłości do siebie, rzadko z miłości do ludzi. Spośród wszyst­kich twórców, właśnie aktorzy mo­gą najpełniej i najbardziej do­słownie prezentować ludziom sie­bie: eksponować swoją twarz, głos, sylwetkę, swoją psychikę czy swo­je przemyślenia. Często jednak przechodzą ewolucję od zapatrze­nia w siebie do spojrzenia na lu­dzi, którym siebie sprzedają. Wy­daje mi się, że ja już jestem po tej stronie. Moje propozycje Tea­tru Jednego Aktora od początko­wych prób pokazywania swojego, jakże mizernego wtedy jeszcze warsztatu ("Niearyjska żona", "Ta śmieszna pamięć"), poprzez pre­zentację mojego widzenia poezji ("Jestem", "Źródła") oscylują te­raz w kierunku dialogu z ludźmi - unaocznienia im ich własnych przeżyć, przemyśleń, rozterek, pró­bowania odpowiedzi na ich pyta­nia i wątpliwości. Podobną wę­drówkę przeszłam również po tea­trach: od wysokiego, wysublimo­wanego artyzmu wrocławskiego teatru Skuszanki, który bardzo zaważył na wyborze mojej drogi aktorskiej, poprzez popularyza­torską działalność Teatru Ziemi Mazowieckiej, aż do specyficznej, może najbardziej społecznikowskiej - nazwijmy to - działal­ności Teatru Ochoty. I wydaje mi się, że moje obecne związanie z tym teatrem jest wyrazem jakiejś konsekwencji, tej - jak to na­zwalam - "miłości do ludzi".

Łączę serdeczne pozdrowienia

Joanna Keller

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji