Lochy Lichenia
Dla Jana Klaty w teatrze istnieje tylko czas teraźniejszy. Wszystko przenosi we współczesność, przebiera aktorów w dzisiejsze stroje, uwspółcześnia dialogi. Mimo obco brzmiących imion bohaterami "Lochów Watykanu", powieści Andre Gide'a umieszczonej niegdyś na watykańskim indeksie ksiąg zakazanych, są Polacy, którzy nie umieją sobie poradzić z postacią papieża. Wrocławski spektakl to misternie splecione losy pięciu bohaterów: Antyma (Bogusław Kierc) - naukowca kpiącego z religii; Juliusa (Krzysztof Kuliński) - kiepskiego autora książek religijnych; Protosa (Eryk Lubos) - szalbierza wyłudzającego pieniądze od wiernych, wreszcie Amedeusza (Jerzy Senator) - handlarza dewocjonaliami, który chcąc ratować papieża, ginie z rąk Lafcadia (Marcin Czarnik) zabijającego bez sensu i bez powodu.
Gdyby papież był fałszywy
Scena to labirynt z ruchomych klatek przesuwanych przez montażystów przebranych za nietoperze. Wewnątrz przezroczystych sześcianów oglądamy wędrówki bohaterów przypominających szczury w laboratorium.
- Kto nas prowadzi? - zastanawia się reżyser.
- Bóg? Przypadek? Potrzeba wiary? Pustka?
Klata szybko ujawnia, że mniej interesuje go sama zbrodnia Lafcadia, mord bez przyczyny i tak zwana moralność prowizoryczna, która 90 lat temu fascynowała Gide'a, a znacznie bardziej obraz świata pogrążonego w fałszywej, powierzchownej wierze. Oto chytry Protos podrzuca bohaterom trudny do rozstrzygnięcia dylemat. Co stałoby się z nami, gdyby w Watykanie encykliki pisał fałszywy papież, sobowtór, masońska marionetka? Teza jest tak niewiarygodna, że musi być w niej coś z prawdy - rozumują bohaterowie, popadając stopniowo w paranoję. Skoro papież nie jest prawdziwy, to może ich także podmieniono na innych! Skoro papież zniknął, to pewnie i Boga nie ma...
Rozdrażnić świętoszków
Fakt, Klata nie stroni od kąśliwej satyry, bo złości go to, co jest tkanką rakową współczesnego polskiego katolicyzmu - utożsamianie głębokości wiary ze stopniem miłości do Ojca Świętego i robienie na tym dobrego interesu. Kilka scen z jego spektaklu mogłoby rozwścieczyć świętoszków, gdyby tylko chodzili do teatru. Oto aferzysta w habicie zagłusza swoje knowania modlitwami z Radia Maryja, podczas gdy u teatralnego sufitu kołysze się wielki jak katedra w Licheniu obraz Jezusa z sercem gorejącym. Oto młody kardynał z gitarą śpiewa wspólnie z gapowatym, onieśmielonym pielgrzymem "Moją barkę pozostawiam przy brzegu", a zaraz potem "(I Cant Get No) Satisfaction" Stonesów.
Kpiąc z wiary naiwnej, Klata szuka w niej równocześnie ziarna szczerej emocji. Gra równocześnie dwie role, jest zarówno buntownikiem wobec martwego rytuału, jak i obrońcą fundamentalnych zasad.
Bluźnierstwo kontrolowane
Na początku i końcu przedstawienia reżyser umieszcza dwa cudowne zdarzenia. Najpierw figura Matki Boskiej, z oderwanymi przez chorego ateusza dłońmi, ożywa i klaszcząc w rytm ekstatycznej muzyki, uzdrawia kalekę. Potem, gdy rodzina zamordowanego Amedeusza odmawia modlitwę przy zmarłym, nagle ciało w trumnie zaczyna wraz z klęczącymi recytować zdrowaśki. Cudowne zmartwychwstanie? A może podpowiedz Klaty że nawet prostacka, naiwna wiara jest zawsze jakimś wybawieniem?
Czym w takim razie byłby wrocławski spektakl Klaty? Mądrym bluźnierstwem? Złośliwym portretem polskiej powierzchownej religijności? Teatralnym dowodem na istnienie cudów? Zdecydujcie sami.