Artykuły

Bitewność odziedziczona po przodkach

- Skupiam w sobie różne kultury, które przeszły przez Polskę - mówi JOANNA SZCZEPKOWSKA, aktorka Teatru Studio w Warszawie.

Polska dziś dla wielu twórców jest salą prób

- córka Andrzeja Szczepkowskiego, wnuczka Jana Parandowskiego. Aktorka związana z warszawskimi teatrami, znana z wielu spektakli Teatru Telewizji. Autorka monodramu "Goła baba", licznych felietonów, opowiadań, powieści ("Kocham Paula McCartneya", "Zagrać Marię"). Ostatnio wydała pierwszą część wspomnień o swojej rodzinie "Kto ty jesteś".

Rozmawia

Skoro patronką pani imienia jest Joanna d'Arc, a urodziła się pani 1 maja, do tego w samo południe, to los zdecydował, że musi być pani pełna buntu, odważna, podejmująca walkę nawet w pojedynkę. Jak pani się żyje z takimi cechami? Co przeważa: poczucie szacunku dla siebie czy żal, że często naraża się pani na uszczypliwości, ostracyzm?

- Rzadko o tym myślę. Raczej staram się nie oceniać siebie, nie być ośrodkiem uwagi dla samej siebie. Dzisiaj każdy stawia sobie jakiś rodzaj pomniczka. Każdy, kto ma możliwość stać się osobą publiczną - taką czy inną - chce zwrócić uwagę. Ja bardzo się staram, żebym nie tyle sama, ile to, co mówię czy myślę, weszło w jakiś dialog. Oczywiście ja ponoszę konsekwencje. I są one coraz poważniejsze. Niedawno "Wysokie Obcasy" wyrzuciły mój stały felieton. Oficjalnie i raz na zawsze. Prawdę mówiąc, przewidywałam to. Jestem na takim etapie życia, że umiem przewidzieć, co się może wydarzyć, i jestem w stanie pogodzić się z konsekwencjami. Natomiast nie będę ukrywać, że pozostaje niepokój - bytowy, finansowy. Dotyczy przyszłości, ale też niepewności każdego dnia.

WOŁANIE O ZDROWY ROZSĄDEK

Skąd tyle szumu wokół pani wypowiedzi? Mówi pani to, co jest oczywiste. Wyraziła pani opinię, że mamy coraz większe obawy przed skrytykowaniem osoby homoseksualnej, bo zyskamy miano homofoba, chociaż nie o orientację seksualną nam chodzi. Stanęła pani w obronie ks. Oko, nie identyfikując się z nim, tylko przyznając mu prawo do głoszenia poglądów. Wcześniej wywołała pani szum pozawerbalnym protestem wobec Krystiana Lupy.

- Raczej wobec proponowanego przez niego stylu pracy. To w dużym skrócie.

Skoro mówi pani o czymś, co większość widzi, dlaczego rozpętuje pani takie burze?

- Nie mam pojęcia. Nie wiem, na czym polega siła rażenia moich słów. To się zaczęło od zdania o końcu komunizmu. Nawet kiedy potem pisałam felietony w niewielkim "Gońcu Teatralnym", zauważyłam, że odbiór jest silniejszy, niż mogłam przypuszczać. Nie wiem, kogo należałoby zapytać o przyczynę.

Wyjdzie na to, że los.

- Rzeczywiście, wielokrotnie muszę się tłumaczyć, że się nie spodziewałam aż takiego oddźwięku. Chyba nie jestem adresatką tego pytania. Może gdyby ktoś spojrzał z boku, przeanalizował...

Stoję z boku i nie rozumiem. A może jest w nas za mało zdrowego rozsądku i kiedy ktoś mówi wprost coś oczywistego, zaczyna dziwnie brzmieć?

- Sądzę, że łatwo się pogodziliśmy z tym, że wiele rzeczy nas przerasta. Z myśleniem zdroworozsądkowym chyba nie mamy kłopotu, natomiast z wyrażaniem tego głośno - owszem. Zdanie: "Tak musi być" determinuje wielu ludzi. Ja chyba nie mam w sobie mechanizmu obronnego, pewno urodziłam się bez niego, czyli prowadźmy rozważania w kategoriach jakiejś ułomności.

Ale mechanizm obronny lub jego brak dotyczyłby tylko pani, a ja mówię o tym, co się dzieje na zewnątrz, o tym, co pani wywołuje.

- Jeżeli ktoś głośno mówi to, o czym większość ludzi myśli, rodzą się interakcje. Może pojawia się poczucie żalu, winy, gniewu: dlaczego ja tego nie powiedziałem? I to się przeradza w agresję. Może rzeczywiście gwałtowność reakcji bierze się z gniewu, że czegoś nie powiedziało się publicznie wcześniej, przed panią? Weźmy teatr. Przyznam, że coraz mniej mnie ciągnie na spektakle, bo wielu rzeczy nie chce mi się oglądać.

Boi się pani oberwać.

- ???

Psychicznie oberwać, oczywiście.

- Tak. I czuję się zaściankowa, bo ciągle uważam, że sztuka powinna nieść piękno, budzić uczucia wyższe, a dominuje seks, patologie, wulgarność. Wstydzę się własnej naiwności czy konserwatyzmu, skoro wierzę w drzemiącą w ludziach tęsknotę za czymś wznioślejszym. I żal mi, że łatwo poddają się modzie na zejście w samą fizyczność.

Zrobił się jakiś nadmiar seksu i nagości na scenie, który nie prowokuje, ale nuży i zniesmacza. To nie jest przecież pruderia widza, bo nagość czy taki chłodny "handlowy erotyzm" są obecne w reklamach, na ulicznych banerach, w filmach, wszędzie. Tylko że do teatru idziemy po jakiś rodzaj skrótu, kondensacji, przetworzenia. Świetnie opisała rzecz jedna z krytyczek najmłodszego pokolenia. Zobaczyła w teatrze spektakl w dekoracjach symbolicznych, performerskich, odrealnionych, w których nagle pojawia się całkiem realistycznie nagi aktor. To brak konsekwencji, ale dobrze, że widzą go najmłodsi. To zwykła ścierna i widz czuje, że badziewny erotyzm nie służy sztuce. Dla wielu twórców Polska stanowi dziś salę prób.

Współczesna literatura też chętniej chyba hasa po społecznych marginesach, patologiach, odsłania takie sobie wnętrzności bohaterów, zamiast dokonać wnikliwej analizy problemu. Przeważa raczej przyczyn karstwo..

- Myślę, że dzisiaj słowo "zaściankowy" stało się kartą przetargową w rozmowach z urzędnikami decydującymi o różnych funduszach. "My tu wprowadzimy nowe, bo - wiecie -reszta to zaścianek". Tymczasem mało kto wprowadza nowe; dociera do nas echo z Zachodu, ale sprzed 10 lat. Czyli słyszymy niewyraźnie zza grubej ściany.

- Tak i w ten sposób my jesteśmy zaściankiem, bo powtarzamy tendencje, które na świecie przemijają. Popełniliśmy wielki błąd po roku 1989. Zamiast wyszukiwać samorodne talenty, zaczęliśmy kupować modele telewizyjnych programów rozrywkowych, sitcomów. Na świecie są one teraz ob-ciachem, a u nas mają się dobrze. Czesi np. nie poszli tą drogą, ale w wolnej Polsce kulturą od razu zajęli się spryciarze. I żerując na najgłupszych skłonnościach człowieka, ukształtowali infantylnego odbiorcę. To amerykański kicz w najgorszym wydaniu. Pociesza mnie, że dostrzegają to młodzi ludzie. Mówią: sprzedajecie nam kit. Za granicą jest ciekawsza sztuka, my mamy badziewie.

RODZINA Z TAJEMNICAMI

Po co pani napisała wspomnieniową książkę o rodzinie? Chciała pani utrwalić pamięć o bliskich, czy uciec od hałasu świata? A może przyglądając się historii własnej rodziny, lepiej poznać i zrozumieć samą siebie? Odkrywa tam pani istotne tajemnice dotyczące dziadka oraz babci Parandowskich. Rozpoczynając pracę nad książką, wiedziała pani o tych ukrywanych sprawach?

- Nie tyle wiedziałam o tajemnicach, ile odczuwałam pewien niepokój. Kiedy czytałam "Zegar słoneczny", który jest opisem dzieciństwa mojego dziadka, zawsze budziło się kilka pytań. Dlaczego nie pada tam ani jedno słowo o ojcu, moim pradziadku? Dlaczego dziadek pisze, że jako dziecko dysponował ogromną biblioteką, a przecież jego babcia czytała wyłącznie książeczkę do nabożeństwa, matka zaś, prosta osoba, zajmowała się domem? To skąd miał taką bibliotekę? Przystępując do pracy, nie wiedziałam, że napiszę książkę w trzech czwartych poświęconą historii mojej rodziny. Ale kiedy poszczególne fakty, nawet nazwiska zaczęły się nie zgadzać, gdy zaczęłam się w to wszystko zagłębiać, stanęłam przed pytaniem: czy mam prawo ujawniać te wszystkie tajemnice, naruszać tabu?

Co z tego, o czym się pani dowiedziała, stało się dla pani szczególnie ważne?

- Wielonarodowość mojej rodziny. Okazało się, że skupiam w sobie różne kultury, które przeszły przez Polskę. Warto to wiedzieć i pisać o tym.

Hamulców dziś jest mało, wszystko jest na sprzedaż.

Ma pani korzenie polsko-ukraińsko--żydowskie.

- Tak, i nie tylko. Ale tajemnice rodzinne nie dotyczyły tylko tego. Były sprawy znacznie bardziej bulwersujące. Na przykład wymazanie pamięci o pierwszej żonie dziadka Parandowskiego - Aurelii Wyleżyńskiej, mądrej i bohaterskiej osobie. To była kropla, która przelała... Mogłabym się zastanawiać nad rodzinnymi tabu, ale ukrycie we wspomnieniach czy biografiach tej kobiety uznałam za skandal. Powiem teraz trudną rzecz, ale powiem. Ten stosunek do Wyleżyńskiej trochę podważa określenie: "wielki humanista", jakiego się używa, pisząc o Janie Parandowskim.

Wielki humanista też jest człowiekiem, który jak każdy popełnia błędy.

- Ale czy człowiek, który ukrył, zamazał istnienie tak niezwykłej kobiety, niewątpliwie osoby, która mu pomogła, w ogóle kogoś nietuzinkowego, jest wielkim humanistą? Na pewno humanistą, ale czy wielkim? W książce przemycam takie pytania... Brakuje mi rozmów, dyskusji na ten temat. Wie pani, zaczęłam teraz na nowo czytać książki dziadka. Jest takie wspomnienie, w którym pisze, że idąc do domu, spotkał dwoje żydowskich dzieci uciekających z piwnicy, po czym następuje długi opis ich oczu. Zastanawiam się, czy wielki humanista bierze te dzieci ze sobą i przynajmniej je karmi, czy tylko opisuje oczy? Przecież mógł je nakarmić, a w literaturze pozostawić wygląd oczu.

- Nie, to jest bardzo konkretny opis. Nie nakarmił. Humanista to ktoś, kto się zajmuje kondycją człowieka, i dziadek był humanistą. Ale czy wielkim? Czy powinien iść z tymi dziećmi, czy je opisywać?

To pytanie bez dobrej odpowiedzi. Przecież nieraz się zastanawialiśmy, czy Mickiewicz powinien przystąpić do powstania, a Baczyński iść na barykady i zginąć? Co byłoby dla kogo lepsze? A dla literatury, kultury narodu? Poza tym "tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono".

- Tak, ale we mnie się takie pytanie obudziło i nic na to nie poradzę.

Powiedziała pani, że historia rodziny była planowana jako wstęp, więc o czym w założeniu miała traktować książka?

- O mnie. Dostałam od wydawnictwa propozycję napisania autobiografii, ale w miarę odkrywanych faktów zaczęło mnie fascynować życie moich przodków. Odbyłam podróż do Szczepkowa Borowego, gdzie jest gniazdo rodziny Szczepkowskich.

A jak pani myśli, co to była za tajemnica, której nie chciała wyjawić pani mama i zabrała ją do grobu?

- Żydowskie pochodzenie mojej babci. Jestem przekonana, że o to chodziło.

Tylko o to?

- Na pewno.

W dzisiejszych czasach to nic nadzwyczajnego.

- No właśnie. A z tego, co sobie przypomniałam, mama mówiła: "Nie chcę, żebyś przeżywała to samo, co ja". Kiedy się zorientowałam, że moja babcia miała żydowskie pochodzenie, zrozumiałam, co oni czuli w czasie wojny, dlaczego tak uciekali. Jestem przekonana, że mama nie chciała mnie obciążać tą świadomością, żebym tego nie wydała i żeby - jak mówiła - "Nie spotkało cię to samo co mnie". Co ją spotkało - nie wiem.

Z dużą przyjemnością i wzruszeniem przyjęłam to, że pani niewiele ujawnia z prywatnej korespondencji. Jest krótki cytat z listów pisanych do ojca przez pani mamę w godzinach, kiedy panią rodziła. Ledwie kilka zdań, a następnie pojawia się pani uwaga, że dalszy ciąg jest zbyt prywatny.

- Rzeczywiście, hamulców dziś jest mało, wszystko jest na sprzedaż. Podczas pracy nad książką dokopałam się do wielu intymnych listów i oczywiście nie wszystko opisałam.

A zauważyła pani, że w książce zawarta jest rozmowa pani z samą sobą? Czy poznawanie przeszłości, tajemnic rodziny pozwoliło inaczej spojrzeć na siebie, coś zrozumieć?

- Tak, w jakimś sensie tak. Wcześniej wielokrotnie się zastanawiałam, po kim mam temperament, emocjonalność. Mam w sobie bardzo dużo spokoju i odporności, a równocześnie ogromną spontaniczność... Dlaczego się pani śmieje?

Bo przypomniała mi się pani historia ze szkoły podstawowej, gdy grzeczna dziewczynka nagle przyłożyła koledze zabijace, a potem uczyła chłopaków, jak się bić.

- Przyłożyłam. Wszyscy patrzyli ze zdumieniem na tę spokojną dziewczynkę, która nagle znokautowała zbira. Dziadek Parandowski był człowiekiem - jak wspominała babcia - dziwnie spokojnym. Szedł pod bombami, jakby ich nie było. Rozumiem ten stan, też miewam takie chwile, kiedy nie przyjmuję do wiadomości zagrożenia. Niewątpliwie odziedziczyłam to po nim. Dziadek umocnił to chyba w sobie w młodości dzięki filozofii stoickiej. To, że się otarł o starożytność, nie było bez znaczenia, bo stoicyzm wiódł go przez całe życie. Z kolei Szczepkowscy byli rycerzami spod Grunwaldu. Może pani się śmiać, ale dla mnie jest ważne, że dotarłam do ich korzeni. Po bitwie pod Grunwaldem zostali zaciągnięci do Szczepkowa, żeby go bronić. Teraz się spotkałam z ludźmi, których rody żyją tam od czasów Grunwaldu, i zobaczyłam temperamenty rycerzy, wojowników. Przez wieki nie zgubili swoich cech, bo siedzą w jednym miejscu i żenią się w okolicy. Całkiem możliwe, że "bitewność" mam po nich.

KAMIKADZE

Ma więc pani świadomość, dlaczego jest pani pełna sprzeczności. Nieśmiała, zamknięta w sobie, a z drugiej strony bardzo odważna. Aktorka i pisarka. Dlaczego w którymś momencie zaczęła pani coraz bardziej odchodzić od słowa odtwarzanego do tworzonego?

- Bo mam silne poczucie własnego gustu artystycznego, a aktorstwo to jest zawód wykonawczy, w którym zawiera się kompromisy. Zwykle jest się podwładnym, w dużym stopniu trzeba się kierować gustem reżysera, wchodzić w świat autora, scenografa. Ich światy często się kłócą z moim gustem. Mam coraz większą niezgodę na to, coraz silniejsze poczucie straty czasu. Teraz podjęłam kolejną decyzję kamikadze - od września nie będę etatową aktorką Teatru Studio. Z życiowego punktu widzenia - kompletna głupota, ale w teatrze przez cały czas mam - powtarzam - poczucie zmagania się z nie swoim gustem. Pisząc, mogę kreować własny świat. "Zagrać Marię" - bardzo dobra, ciekawa pani książka przeszła jakoś cicho...

Humanista to ktoś, kto się zajmuje kondycją człowieka, i dziadek Parandowski był humanistą. Ale czy wielkim?

- Cicho?! To mało powiedziane. Nie udzieliłam żadnego wywiadu na temat tej książki, nie ukazała się ani jedna recenzja. Wszystkie luksusowe pisma kobiece odmówiły rozmowy ze mną -a to był Rok Marii Skłodowskiej-Curie! "Gazeta Wyborcza" nie umieściła tego tytułu nawet w spisie książek, które się ukazały w minionym roku. Dlaczego?

- Powiedzieć wprost? Dla wielu osób sytuacja była niewygodna pod względem towarzyskim i showbiznesowym. Mówiąc w skrócie, wiązała się z filmem Marty Meszaros, w którym miała zagrać Krystyna Janda. Napisałam książkę i wydałam ją przed filmem, żeby udokumentować, że wiele scen to moje pomysły, które chciano po prostu zagarnąć dla filmu. Wie pani, to kolejna sytuacja w moim życiu, kiedy nic innego oprócz pracy nie zrobiłam. Niczego nie mogę sobie zarzucić, a jednak płacę.

W wolnej Polsce kulturą zajęli się spryciarze. I żerując na najgłupszych skłonnościach człowieka, ukształtowali infantylnego odbiorcę.

Może obraca się tu przeciwko pani wspomniana dwoistość? Przeważa przekonanie, że jest pani jednak aktorką, a nie pisarką?

- Rozumiem, ale kiedy wydałam pierwszą książkę: "Fragmenty z życia lustra", została ona przyjęta z całą powagą. Zapowiadało się nieźle. Wydawnictwo Literackie podpisało ze mną umowę na pięć książek, a ja uznałam to za wyjątkowe wyróżnienie. Ale zaraz potem zawarto taką samą umowę z pewną gwiazdą, która kompletnie nie umie pisać. I nie da się z nią stanąć razem w rzędzie pisarek. Okazało się, że "nasze gwiazdy" - jak mówił wydawca - czyli my obie będziemy miały swój stolik na targach książki. I ja zerwałam z nimi umowę. Strasznym kosztem, ale cały czas wiedziałam, że robię dobrze, bo z takim obciążeniem...

Aktorstwo to zawód wykonawczy, w którym zawiera się kompromisy. Zwykle jest się podwładnym.

Piszącej aktorki?

- Tak. Wiedziałam, że w klimacie "naszych gwiazd" będę po prostu pisała gorzej. Może to trudno zrozumieć,

ale mam prawo do własnej, nieoczywistej emocjonalności. Gdyby wtedy wydawnictwo rozegrało to inaczej, na pewno poszłabym za tymi "Fragmentami z życia lustra", nie grałabym już może wcale i mogłaby pani powiedzieć o mnie: pisarka. W tekstach widać, że pokazuje pani świat poprzez wnikliwą analizę szczegółu. W "Kocham Paula McCartneya" szarość gomułkowskich czasów eksponują kolorowe rajtuzy Gertrudy, a marzenie o niezwykłym życiu - boa, jakie zachwyciło pani przypadkową współtowarzyszkę podróży pociągiem. Czy to oddaje pani filozofię życiową? Że szczegół jest ważniejszy od ogółu? Człowiek od ludzkości? Czy to się pisze samo, po prostu wypływa pani spod pióra?

- Samo się pisze. Szczegóły widzę wyraźniej niż "ogólny plan". Nie umiem przeżyć dnia bez spaceru, i obserwuję np. gołębia przez pięć minut. Kiedyś napisałam felieton o robaczku, który zatrzymał się na firance. Po prostu uważam, że jego istnienie ma głęboki związek ze wszystkim co globalne.

Nad robaczkiem gotowi jesteśmy pochylić się serio, jeśli uznamy go za symbol nas samych w określonej sytuacji.

W teatrze mam poczucie zmagania się z nie swoim gustem. Pisząc, mogę kreować własny świat.

- Nasza ludzka prowincjonalność polega na przekonaniu, że to my wszystko stwarzamy, przemieniamy; nasze politykowanie choćby staje się niby wiodącym tonem. A przecież my tu sobie siedzimy, a po pustyni chodzi właśnie mrówka pustynna - stworzonko z klimatyzacją wbudowaną w pięciomilimetrowe ciało. I nie jest wcale wykluczone, że ona ma taki sam wpływ na przyszłość świata jak ludzie. Staram się nie zapominać, że jesteśmy niewielką częścią przyrody. Taka świadomość jest bardzo ważna dla psychicznej higieny.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji