Artykuły

O tych, co nie chcą być same

"Miłość blondynki" w reż. Krystyny Jandy w Och-Teatrze w Warszawie. Pisze Wiesław Kowalski w serwisie Teatr dla Was.

Niemalże w tym samym czasie pojawiają się w Warszawie spektakle, których tytuły wprost nawiązują do znanych dzieł filmowych. Najpierw nie do końca udana "Skaza" w Teatrze Syrena (choć "rozkoszowanie" się rolą Aleksandry Justy polecam obowiązkowo), potem zupełnie nieudana "Wenus w futrze" w Teatrze WARSawy i wreszcie najbardziej udana ze wszystkich propozycji "Miłość blondynki" w Och-Teatrze. Biorąc pod uwagę, że niemal równocześnie na afisz wchodzi "Druga kobieta" Grzegorza Jarzyny, zainspirowana filmem Johna Cassavetesa z 1977 roku, można mówić o prawdziwym wysypie inscenizacji nawiązujących do utworów, które doskonale znamy z kina. Skąd ta nagła tęsknota reżyserów teatralnych do twórczości filmowej trudno dociec. Znalezienie wspólnego dla tych realizacji mianownika byłoby raczej trudne. Biorąc pod uwagę jednak mizerne efekty artystyczne (wyłączając spektakl Jarzyny, którego nie udało mi się obejrzeć), przynajmniej jeśli chodzi o "Wenus w futrze", należy mieć nadzieję, że to moda przejściowa i żadna plaga nam nie grozi.

Krystyna Janda w Och-Teatrze miała zadanie najtrudniejsze, bo scenariusz Milosa Formana, pochodzący dodatkowo z lat sześćdziesiątych i wyraźnie zdeterminowany realiami tamtych szczególnych czasów, opowiada historię bardzo prostą, utkaną jakby ze strzępów zdarzeń, z pozoru można by nawet rzec, że błahą, na pewno mało efektowną, choć nie pozbawioną poetyckiej mocy. Poza tym siłą filmu Formana były genialne improwizacje aktorskie, których już drugi raz powtórzyć się nie da, tak samo jak filmowej narracji, która w ogromnym stopniu korzystała z repetycji i bliskich planów. Stąd też Janda musiała znaleźć taki ekwiwalent sceniczny, który nie zgubi całej prostoty tego, co uwodziło na ekranie. Adaptacja w Ochu została rozpisana na kilkunastu aktorów, z których większość to młode, samotne dziewczyny, pełne pragnień i marzeń związanych z przyszłością, która w rzeczywistości deficytu mężczyzn, jawi się raczej w tonacji minorowej. A przecież każda z nich marzy o miłości, o poznaniu chłopaka/mężczyzny, z którym będzie mogła założyć rodzinę. Najbardziej interesujące jest to, jak wiele dzieje się w spektaklu Jandy między słowami, bo sceniczny świat konstruowany jest w dużym stopniu ze zbiorowych działań opartych na ruchu, który jest nośnikiem pełnego melancholii rytmu i ma też duży wpływ na ogólny nastrój oraz atmosferę, która obok pokazania całej prostoty i naiwności uczuć, nie ucieka od kreowania bardzo silnie zindywidualizowanych postaci, szczególnie męskich, nie stroniących od środków aktorstwa mocno charakterystycznego czy rodzajowego. Znakomicie odnajdują się w tej nie pozbawionej śmieszności i cynizmu szarży Piotr Kozłowski, Karol Wróblewski, Michał Zieliński, Adam Serowaniec oraz rewelacyjna w każdym wcieleniu Jolanta Litwin-Sarzyńska.

Ujmująca prostota i szlachetna naiwność przedstawienia Jandy, tak też było w filmie Formana, staje się jego największą wartością i jednocześnie decyduje o sile całego przesłania i scenicznego przekazu. Budowanie wielu sytuacji opartych tylko i wyłącznie na podejściu pozawerbalnym, zagęszcza sensy i dodatkowo wypełnia teatralną przestrzeń emocjonalnym, podbarwionym sentymentalizmem i melancholią żarem, który musi pojawić się w ciałach aktorów. Trzeba przyznać, że wszyscy wykonawcy i w tej materii ruchowo-działaniowej świetnie się odnajdują. Środki aktorskiego wyrazu i scenicznej ekspresji są tutaj w dużej mierze oparte na pauzach, które wypełnione wewnętrzną treścią znakomicie charakteryzują każdego z bohaterów. Wyjątkowe efekty osiągają zbiorowe działania dziewczyn, które muszą zaistnieć w "sielsko-anielskiej" przestrzeni poza słowem, mając do dyspozycji niekiedy tylko gest, ruch, taniec albo śpiew. Wiadomo, że nie jest to zadanie ani wdzięczne, ani też specjalnie spektakularne. Tym samym godnym podziwu staje się to, że udało im się stworzyć zbiorowy portret prowincjonalnych bohaterek, będący galerią uroczych, choć nie pozbawionych naiwności postaci, które bardzo silnie zaznaczają swoją sceniczną obecność poprzez potrzebę znalezienia i poszukiwania miłości albo choćby odrobiny czułości. Najtrudniejsze zadanie miała Aleksandra Domańska w roli Anduli. Odnaleźć dzisiaj w postaci młodej dziewczyny tyle delikatności, niewinności, lęku, prostoduszności, kruchości, czułości i subtelności nie jest zadaniem łatwym. Zresztą w ogóle w inscenizacji Jandy nie ma żadnej dosłowności, czy też rozwiązań kategorycznie cokolwiek rozstrzygających; cała rzeczywistość spowita jest jakby mgłą białego światła i tkliwie, z czułością, uśmiecha się do tego, co już z jednej strony bezpowrotnie minęło, z drugiej wcale nie przestało być w sensie uczuciowym aktualne.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji