Artykuły

"Maksymilian Kolbe" w Bytomiu

Z TADEUSZEM BRADECKIM, reżyserem teatralnym, rozmawia KRZYSZTOF KARWAT

- Czy to prawda, że zosta­nie pan dyrektorem Starego Teatru?

TADEUSZ BRADECKI: - Nominacji nie otrzymałem, więc nie chcę się na ten te­mat wypowiadać. Powiem tylko tyle: to jest prawdopo­dobne.

- I bez tego osiągnął pan w swym zawodzie bezprzy­kładny sukces. W którym momencie pan go odczuł?

- To nie tak. Zaczęło się naturalnie: od krakowskiej szkoły teatralnej, którą skoń­czyłem w roku 1977 i od ra­zu zostałem zaangażowany jako aktor w Starym Teatrze. Jednocześnie podjąłem studia reżyserskie. Aktorzy Starego Teatru byli moimi pedagoga­mi, później z nimi grałem na scenie, a jeszcze później oni grali w moich spektaklach. Dzisiaj trudno mi sobie wy­obrazić, że mogło być inaczej.

- Mnie zaś chodzi o wy­znaczenie cezury, po której wiadomo już było, że Bradecki będzie coś znaczył w pol­skim teatrze. Czy tym punk­tem zwrotnym nie był cza­sem "Wzorzec dowodów me­tafizycznych"?

- To rzeczywiście był dla mnie bardzo ważny spektakl, przede wszystkim dlatego, że sam byłem autorem tego tek­stu. Ale już "Biedni ludzie" Dostojewskiego przekonali mnie, że mój wybór zawodu nie był pomyłką. Spektakl ten zagraliśmy 200 razy, gdzieś tam był nagradzany, trochę jeździliśmy z nim, choć czas nie był najlepszy. Był rok 1983, a ja debiuto­wałem jako reżyser.

- Czas był fatalny, a panu się jednak udało zaistnieć...

- Nigdy nie wiadomo, co sprzyja, a co szkodzi sztuce.

- A dzisiaj?

- Teatry padają, a oba­wiam się, że będą padać szybciej i boleśniej niż sobie to teraz wyobrażamy, choć wołałbym się mylić. To są ciężkie czasy dla artystów. A jednak na przekór tym fak­tom, które wszyscy znamy, głęboko wierzę, że jeśli nie za rok, to za dwa lub trzy, polska kultura eksploduje. Musimy teraz przetrwać ten szok kulturowy, który wiąże się ze zmianami ustrojowymi. Póki co, ludzie chodzą po uli­cach zdenerwowani, niepew­ni, przerażeni, lękają się o przeżycie, o pracę, o pienią­dze, o chleb. Świat przestał być stabilny. Ten nerwowy rytm jest wyczuwalny we wszystkich rozmowach, jakie Polacy toczą w swoich do­mach.

- Czy nie myślał pan nig­dy o tym, by stanąć za ka­merą? W końcu kino to ży­wioł przez pana rozpoznany, ileś tam ról ma pan za sobą.

- Nie. To wymaga wie­dzy, siły i dynamiki działania zupełnie innej niż w teatrze. Ja się do tego nie nadaję, choć wyobrażam sobie, że gdyby ktoś dał mi pieniądze, sprzęt i ludzi, to coś tam bym zrobił. Nie widzę jednak powodu, dla którego miałbym zmuszać innych do takiego ryzyka.

- Moje pytanie tylko po­zornie wygląda na przypad­kowe, ponieważ pan w mo­ich oczach jest ryzykantem. Zupełnie na przykład mnie pan zaskoczył tym, że zainte­resował się pan operą. Prze­cież to takie staroświeckie i niemodne, jakby nie dla na­szego pokolenia...

- Operą interesuję się od dawna, mam nawet pewne elementarne przygotowanie muzyczne.

- Mnie nie zaskakuje, że pan operę lubi, lecz to, że i w tej dziedzinie szuka pan artystycznego spełnienia.

- W operze fascynujący jest świat sztuczności, jego konwencjonalność. Aby się jednak temu całkowicie po­święcić, trzeba być lepiej przygotowanym muzycznie, może trzeba większej odwa­gi.

- Ale panu jej nie zabra­kło?

- Sprzyjające były oko­liczności. Ponad dwa lata temu Kongres Kultury Chrześ­cijańskiej w Rimini zdecydo­wał się na prapremierę opery "Maksymilian Kolbe" Domi­nika Probsta do libretta Ionesco. Organizatorzy zwró­cili się o pomoc do polskiego autorytetu, jakim jest Krzy­sztof Zanussi, postaci znanej i cenionej we Włoszech. Ja zaś byłem pod ręką, bo wcześniej w tamtejszym te­atrze robiłem inne rzeczy. Stąd wziął się pomysł, abym ja reżyserował, a nadzór ar­tystyczny objął pan Krzysz­tof. Wraz ze scenografem Janem Polewką pracowaliśmy przez sześć dni i nocy w wielkiej hali targowej, mogą­cej pomieścić osiem tysięcy ludzi, hali przemienionej w teatr. To jest bardzo dziwna, nietypowa i strasznie ryzy­kowna dla realizatorów ope­ra. Myślę, że naszej pracy nie musieliśmy się wstydzić. Zresztą potem powtórzyliśmy ją też w niecodziennych wa­runkach, bo w katedrze w Arras, mieście ciężko do­świadczonym przez wojnę.

- Przypomnienie tych pra­premierowych okoliczności jest dla publiczności śląskiej tym ważniejsze, że rozmawia­my w przerwie jednej z prób w Operze Śląskiej w Byto­miu, gdzie odbędzie się pol­ska prapremiera tego dzieła. Spodziewany jest przyjazd samego mistrza Ionesco. Czy miał pan wątpliwości przed podjęciem zaproszenia z By­tomia?

- Decyzja nie był łatwa, "Maksymilian Kolbe" to opera nietypowa, trzy krótkie akty, godzina akcji. Jest to jedyny znany mi przypadek wejścia z rzeczywistością obozową na deski opery sce­nicznej. Bliskie i bolesne fak­ty historyczne włożone są nagle w ów świat pełen kon­wencji. Straszna prawda zde­rza się ze straszną sztucznoś­cią. To jest dylemat natury, estetycznej. Jest i etyczny, Rodzi się bowiem pytanie, czy śmierć głodową godzi się w ogóle wyśpiewywać bary­tonem czy basem. Te pytania wiszą nad całym tym przed­sięwzięciem, przyznaję się więc do wątpliwości i rozte­rek oraz podkreślam ogromne ryzyko. Ale chyba warto je podjąć. Ojciec Kolbe i cała tematyka obozowa dla Pola­ków jest ważna i skoro po­ruszyła Włochów i Francu­zów, dla których nasz kraj jest krajem bez mała egzo­tycznym, a Oświęcim z tru­dem jest przez nich lokowany na mapie, to byłoby czymś nienaturalnym, gdyby opera ta nie trafiła do naszego kra­ju.

- Polskie przedstawienie rozgrywać się będzie w ty­powej, teatralnej przestrzeni, a że dzieło jest krótkie po­wstał, hm, jak by to okre­ślić?, problem czasu widza, który płaci za bilet i nie jest przyzwyczajony do tego, by po kilkudziesięciu minutach opuszczać teatr.

- I dlatego uważam, że pomysł dyrektora Serafina, by połączyć tę operę z "Reqiem" Romana Palestra, jest ciekawy i celowy. To jest wstrząsająca, wspaniała mu­zyka jednego z największych polskich kompozytorów współczesnych, niedawno zmarłego na emigracji. Palester napisał ten utwór pod koniec lat 40., dedykując go swym kolegom poległym w czasie powstania warszaw­skiego. "Reqiem" nie jest ani trochę teatralne, jest oszczęd­ne, surowe, odwołujące się do korzeni gregoriańskich. Te dwa dzieła, wzajemnie się uzupełniające, powinny złożyć się na poważny, martyrologiczny w swym wyrazie wie­czór.

Życzę sukcesu w tej pierwszej pana "śląskiej" ro­bocie teatralnej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji