Artykuły

Romeo i Julia na karuzeli

DODOBNO młode pokolenie dwudziestolatków jest u nas głuche na uroki poezji roman­tycznej. Tak przynajmniej twierdził i podał to jako aksjo­mat jeden z krytyków z tego pokolenia, pisząc niedawno o "Dziadach" w dwutygodniku "Teatr". Osobiście nie jestem tego całkowicie pewien. Nie wiem też czy to pokolenie jest również głuche na Szekspira, który był umiłowaniem ro­mantyków. Czy jest głuche na "Romea i Julię"? Taka głu­chota napawałaby głębokim smutkiem.

Kto ma już wyschnięte serce i scyniczniały umysł tego nie wzruszy niezwykłe piękno poe­matu o miłości Romea i Julii. Cynicznieje się zwykle na sta­re lata. Niedobrze jeżeli mło­dzież pod tym względem mia­łaby wyprzedzać swój wiek. O miłości i o związanych z nią sprawach moralnych, o cy­nizmie, brutalności i nawet zdziczeniu w tej dziedzinie pi­sało się u nas ostatnio wiele. Pisało się też o tzw. obiektyw­nych przyczynach takiego sta­nu rzeczy, a także o ciężkich błędach i zaniedbaniach, jakie zapisaliśmy na swoim sumie­niu w ciągu minionych lat w zakresie wychowania młodzie­ży, polityki ideologicznej, dzia­łalności kulturalnej. O tych zresztą zaniedbaniach świad­czy również i ten fakt, że na naszych scenach nie oglądaliś­my do niedawna dzieł w ro­dzaju "Romea i Julii". A bar­dzo są one potrzebne.

Ta tragedia Szekspira płonie miłością. Miłością czystą i zmysłową. Rozwijającą się jak jakaś symfonia z tragicznie brzmiącym finałem. Ogarniają­cą człowieka całkowicie aż do zapamiętania się. Znającą ot­chłanie rozpaczy i zachwyty szczęścia. Szekspir gra tu na bardzo czułym instrumencie bardzo czułą melodię. Wzrusza nas ona mocno, mimo że niektóre perypetie tragedii i sporu skłó­conych rodzin mogą się nam wydać dziś nienaturalne i zbyt wymyślne; mimo że siła i głębo­kość uczuć ukazuje się nieraz w kształcie przysłoniętym prze­sadną metaforyką. "Romeo i Julia" uczy piękna miłości i jej wielkości. I trzeba uznać traf­ność wyboru Teatru Domu Wojska Polskiego, ze sięgnął dziś do tego właśnie dzieła Szekspira, choć zrobił to nie zdając sobie sprawy z możli­wości aktorskich zespołu. Trze­ba też uznać odwagę i ambicję Lidii Zamkow, która "Romeo i Julii" starała się nadać włas­ną koncepcję inscenizacyjną, choć ostateczny tego rezultat okazał się klęską artystyczną. Tak, Lidia Zamkow nie chciała iść na łatwizny. Prag­nęła pokazać "Romea i Julię" w inscenizacji poetyckiej nie pseudorealistycznej, insceniza­cji, w której by sprawa miło­ści dwojga kochanków wystą­piła w najczystszej formie uwolnionej od drugorzędnych elementów akcji, od efektów zewnętrznych. Do tego zmie­rzało też odpowiednie opraco­wanie tekstu. I zamierzona oszczędność symbolicznych fragmentów dekoracyjnych miała na celu nieodwracanie uwagi słuchacza od poetyckiego sło­wa i od poezji uczuć. Jednakże zamierzenia te w realizacji za­wiodły. Ten teatr poezji okazał się teatrem bez poezji.

Dlaczego? Najpierw sprawa scenografii Andrzeja Sadow­skiego. Można by ostatecznie jej darować, że nie stwarza włoskiej atmosfery Werony. Oczywiście nie to jest tu naj­ważniejsze, choć związanie te­go dramatu z jakąś konkretną rzeczywistością historyczną da­łoby mu więcej poetyckiej prawdy, niż rozegranie go w abstrakcji. Ale nie kłóćmy się o to. Ważniejsza jest atmosfera utworu, ta - jak to nawet czytamy w programie - "ma­jowa atmosfera" miłości, gwał­townych - złych i dobrych - namiętności. Zamiast tego wszystkiego ze sceny wieje przejmujący chłód, jakaś nieludzka oschłość. Tu rusztowa­nie, tam coś w rodzaju urwa­nego mostu, ówdzie dwa okien­ka przypominające trochę wy­soką wieżę zamczyska a tro­chę... szubienicę; ten szkielet wieży wraz z dwiema kwitną­cymi gałęziami rozłożystego drzewa stanowi stale obecny symbol plastyczny tragicznej miłości dwojga kochanków. I do tego schody. Ciągle schody, ru­chome schody, po których ak­torzy czasem skaczą, czasem się potykają, a czasem z tru­dem się wdrapują. Ta "schodo­wa" koncepcją Szekspira, kie­dyś modna u wielu słynnych inscenizatorów została tu do­prowadzona do absurdu.

To jeszcze nie wszystko. Po­szczególne elementy dekoracji kręcą się na scenie obrotowej jak na karuzeli. Parę obrotów w lewo, to znów w prawo, czasem dookoła i np. Julia ze zgrzytem i hałasem wjeż­dża siedząc na łóżku lub przy­cupnąwszy - oczywiście na schodach. Dekoracje, które miały zejść na drugi plan, przytłoczyły przedstawienie. Maszyneria inscenizatorska za­biła poezję.

NIE WYDOBYLI jej też spod te­go ciężaru aktorzy. Role tytu­łowe tej tragedii wymagają od ak­torów bezspornie dwóch atrybu­tów: młodości i talentu. Jedno i drugie mieli wykonawcy tych ról w Teatrze Domu Wojska polskie­go. Ale okazuje się, że to jeszcze za mato. O Julii marzy zapewne każda młoda aktorka. Zagrać tak ogromną skalę uczuć, rozwinąć cu­downie nakreślaną linię wstępują­cą od dziecka do dojrzalej kobiety, pokazać niewinność, zachwyt, na­miętność, rozpacz, ból - to wszystko składa się na bogactwo, pod którym łatwo się ugiąć. I po któ­rym każda następna rola może się wydać już mniejszym przeżyciem. JANINA TRACZYKÓWNA jest z pewnością aktorką wysoce uzdol­nioną. Jako Julia miała wiele szczerego wdzięku dziewczęcego. W pierwszej części dramatu, w sce­nie balkonowej wzruszała serdecz­nością uczucia. Ale potem zabra­kło jej siły wyrazu. I głos zawo­dził, pozostały tylko udane momen­ty. BOGUSZ BILEWSKI jako uro­dziwy Romeo nie wierzył w to co mówił. Opowiadał o miłości, ale nie kochał. Z dramatu Szekspira zrobił się więc poemat o miłości bez miłości. Choć było kilka chwil naprawdę ładnych, np. pierwszy pocałunek na balu, czy wyciągnię­te na pożegnanie i nie złączone rę­ce w scenie balkonowej - bez balkonu.

O reszcie można powiedzieć, że nie miała wiele wspólnego ani z poezją ani z Szekspirem. W ogóle całość robiła wrażenie jakby inscenizatorka chciała zastosować coś z brechtowskiej metody "opo­wiadania" teatralnego. I dodane ,, songi" (niedobrze śpiewane!) po­tęgowały to wrażenie. Ta metoda oschłego dystansu w tym tak peł­nym uczucia utworze zawiodła zu­pełnie, tym bardziej, że wykonanie aktorskie zdecydowanie nie dopi­sało. Dramat szekspirowski został strywializowany. Chwilami wyda­wało się, że to bohaterowie po­wieści Tyrmanda poprzebierali się w jakieś stare kostiumy. Udaną postać i dobrą robotę aktorską pokazał WIKTOR NANOWSKI jako brat Laurenty. Z małych ról wy­mienić jeszcze można z umiarko­wanym zresztą aplauzem WŁODZI­MIERZA KMICIKA jako Parysa (kto wie, może on mógłby zagrać Romea?), WIESŁAWA GOŁASA ja­ko Księcia i ROMANA KŁOSOW­SKIEGO jako pijanicę Piotra.

Szekspir naprawdę jest wielkim poetą, jeżeli mimo wszystko na tym przedstawieniu były chwile, że wzruszenie przyśpieszało bicie serca i ściskało za gardło.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji