Artykuły

Czas umierać, panowie

Pulsuje w tej sztuce życie, choć to jest... kurwa, o zdychaniu - jak­by powiedział którykolwiek z jej boha­terów, zagranych w taki sposób, że trudno pragnąć czegoś więcej.

Nowa toruńska premiera: "Anioły w Ameryce" Tony Kushnera. Pierwszy raz wystawiono ten dramat na Broadwayu parę miesięcy po prezydenckim ślu­bowaniu Clintona. Na scenę toruńską kushnerowskich bohaterów sprowadził re­żyser Marek Fiedor, znany już tutejszej publiczności z "Paternoster" Helmuta Kajzara, spektaklu z metafizyką, momen­tami symbolicznego i dość powiedzieć, że nie dla szerokiej publiczności. Praw­dopodobnie dlatego sztuka Kajzara szybko przestała być grana. To nie zarzut. To obawa, żeby podobny los nie spotkał "Aniołów", spektaklu bardzo czytelnego, rozgrywającego się w sferze więzi ludz­kich, wystawionych na próbę ostateczną: umierania, wyglądającego jak zdychanie, w skrywanym strachu przed Bogiem.

Scenograf Monika Jaworska podzieli­ła małą scenę szklanymi płaszczyznami, ale tak, że wątki sztuki mogą się wzaje­mnie przenikać. Możemy jednocześnie ob­serwować sypialnię prawnika Joego Portera Pitta (Michał Marek Ubysz), szpitalną salę, gdzie umiera Prior Walter (Sławomir Maciejewski), czy gabinet prawniczego re­kina Roya M. Cohna (Jacek Polaczek. ak­tor ze Szczecina). Sceneria monochroma­tyczna, wywołująca wrażenie zamknięcia w pułapce. Spektakl zaczyna się umiera­niem godnym, obrzędowym. Rabin Izy­dor Chemelwitz (Mieczysław Banasik) że­gna zmarłą kobietę. Jest powaga i majestat śmierci. Za chwilę poznajemy dwóch mło­dych uczestników pogrzebu Żyda Louisa Ironsona (Paweł Kowalski), informatyka pracującego w sądzie i jego ukochanego Priora Waltera. Walter ujawnia, że umiera na AIDS. Potem akcja przenosi się do ga­binetu Roya, który z olbrzymim wdzię­kiem rzuca kurwami pośród dzwoniących telefonów. Dołącza do niego Joe Porter Pitt, asystent sędziego, uniżony, spięty mormońskimi zasadami. Jego żona, Harper Amaty Pitt (Karina Krzywicka), całymi dniami siedzi w domu, łykając valium. Roy chce umieścić Portera w Waszyngtonie na posadzce, ten jednak musi przekonać za­łamaną żonę. Jednocześnie zaczyna się tra­gedia związku Priora i Joego, pokazywa­na na przemian z trudną miłością Joego i Harper Amaty Pitt. Nieco później i Roy dowiaduje się, że ma AIDS i też zaczyna się jego z kolei umieranie...

Na publiczności największe wrażenie zrobiła gra aktorów. Nie można się pod tym nie podpisać. Stworzyli postacie wy­raziste, między którymi życie pulsuje stra­szliwą rozpaczą. Żaden z aktorów nie spuszcza z tonu ani na moment. Są agre­sywni, nerwowi, potrafią wywołać wstręt i litość. Jeśli są wulgarni, to z jakimś ludzkim wdziękiem, nawet gdy trąci to natu­ralizmem. Przede wszystkim czuć w nich pasję grania. Przez ponad dwie godziny publiczność jak zaczarowana słuchała tych dialogów pełnych udręki, ale bez nu­ty fałszywej teatralności. Choć wszyscy zagrali doskonale, to trzeba jednak wy­różnić Sławomira Maciejewskiego. Gra umierającego geja, który ściągnął na sie­bie odium za cały świat. Może dlatego, że sądził iż "pieprzy prawdę", a było od-wrotnie. Ta postać zdaje się przypominać bohatera "Podróży do kresu nocy" Celi­ne'a, mówiącego, że "miłość to nieskończoność uprzystępniona pudlom, a ja mam swoją godność". I walczy o takową, wbrew pękającym naczyniom krwionośnym (podobnie zresztą jak Roy M. Cohn). Ma­ciejewski pokazał, jak umiera człowiek, nie w konsekwencji naturalnego procesu, lecz skazany za życia i natychmiast odtrą­cony jak parszywy kundel z powodów... estetycznych. Jeśli ktoś nie chce zobaczyć umierania, niech lepiej zostanie w domu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji