Artykuły

Uwierzyć w anioły

Jeżeli ktoś chce zobaczyć aktorów, którym można klaskać godzinami, powinien wybrać się do toruńskiego Teatru im. Wilama Horzycy na "Anioły w Ameryce". Tylko reżyserowi nie chce się klaskać z takim sa­mym entuzjazmem.

To sztuka o życiu bez korzeni, o krętych drogach kariery, wybiórczej tolerancji, umieraniu, homoseksuali­stach i AIDS. Trudna do wystawienia. Napisana jest jak scenariusz filmowy: scena po scenie, z szybkimi zmianami. W teatrze daje to efekt następujących po sobie skeczów.

Temat niby nośny. Prior Walter, umierający homoseksualista, pozosta­wiony sam sobie, wije się na podłodze wśród duchów przodków zmarłych na zarazę. Jego chłopak, Louis, ucieka, bo nie może znieść choroby. Gdzieś w mieszkaniu na piętrze uzależniona od leków Harper przeraźliwie boi się mężczyzn, którzy mogliby ukryć się w różnych zakamarkach domu. Ma cu­downe halucynacje po dużych daw­kach valium. Czuje się niekochana. Jej mąż, Joe, jest niespełnionym prawni­kiem, który jednak ma szansę na pracę w Waszyngtonie. Warunek: musi uczci­wość schować do kieszeni, i tak dalej.

Kłopot w tym, że widz wszystkie te tematy ma doskonale opanowane. Film nie pozostawił tu żadnej luki. I nie chodzi o to, że w teatrze nie da się nic więcej powiedzieć. Tylko trzeba mówić uczciwie. Jeśli patrzy się na aktorów i trudny im uwierzyć, znaczy to, że coś jest nie tak. A aktorzy grają rewelacyj­nie. Grają tak, że zaraz po spektaklu ma się ochotę podejść i zapytać: jak, u licha, pan/pani to robi?!

Więc nie chodzi o aktorów. Chyba raczej to, że Marek Fiedor zdecydował się na skróty. Wyciął na przykład scenę, w czasie której Louis zdradza Priora z jakimś przygodnym facetem spotkanym w parku. Scenę, gdy Prior błaga Louisa, żeby nie odwoził go do szpitala. I tę, gdy mąż Harper dzwoni do matki i wyznaje, że jest homoseksu­alistą. Bez tych fragmentów burze moralne, jakie przeżywają postacie wyglą­dają po prostu na mocno przesadzone. Reszcie można tylko klaskać. Na przykład pomysłom reżysera na poka­zanie halucynacji Harper. Albo sceno­grafii i takiemu ustawieniu scen, dzięki któremu sztuka wygląda trochę mniej skeczowo. Scena podzielona została szklanymi przegrodami. Powstało w ten sposób kilka pomieszczeń, w których akcja może się rozgrywać równocześnie.

No i aktorzy. Trzech jest takich, że dla nich samych można spędzić ponad dwie godziny w teatrze. Roya M. Cohn gościnnie gra Jacek Polaczek (prawnik - to on proponuje nieczysty układ Joe, dzięki któremu ma otrzymać pracę w Waszyngtonie). Mówi głębokim gło­sem, ma rozbiegane ręce i potrafi być ujmująco bezczelny. Rzuca kurwami jakby uczył się tego w szkole baletu.

W postać Joego wcielił się Michał Marek Ubysz. Mały, nieśmiały, w garni­turze i z teczką. Trudno uwierzyć, że to on. Zaczyna wyglądać na Ubysza do­piero, gdy się odzywa. No i wtedy zwa­la z nóg. Niełatwo zagrać człowieka, który ciągle udaje: przed żoną, przed sobą, przed znajomymi. A równocze­śnie ma zasady tak nieugięte, że nie wiadomo, jak pomieściły się w tym człowieczku z wypielęgnowanymi dłoniami, ułożoną twarzą oraz stopami, które łączą się nienagannie, gdy ich właściciel siada na krześle.

Priora gra Sławomir Maciejewski. Cyniczny i samotny, doskonały w swoim umieraniu wśród zjaw, homoseksualista z godnością. Gdyby nie choroba, byłby najszczęśliwszym bohaterem tej sztuki.

I właśnie dzięki nim tak się dzieje, że jeśli nawet trudno w Fiedorowe "Anioły..." uwierzyć, na pewno warto je zobaczyć.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji