Mutter Courage
Ida Kamińska wraca z miasta. Może coś utargowała, może tylko wyżebrała kawałek chleba. Zastaje córkę zamordowaną. Jest wielkie puste pole i jakaś obca chłopska rodzina, która przystanęła nad ciałem. Coś jej tłumaczą, coś mówią. Nie słyszy ich. Nie krzyczy. Już dawno wykrzyczała wszystko. Nie płacze. Już dawno nie ma łez. Tylko przebiera suchymi palcami, jakby odgarniała ziemię. Klęka przy córce. Już dawno wypowiedziała wszystkie słowa rozpaczy. Została jej w pamięci tylko jakaś dziecinna kołysanka, śmieszna, bezsensowna i tragiczna. Śpiewa ją głosem bezdźwięcznym, głosem, z którego uszła krew. Żydowska matka żegna ostatnie swoje dziecko. Pospiesznie, na pustym polu, przy obcych ludziach. Nie jest nawet zapamiętana w swoim nieszczęściu. Jest wyschnięta. Jest jednocześnie przytomna i nieobecna. Wraca do wozu, szuka, wyciąga starą płachtę, okrywa nią zmarłą. Nic więcej nie można zrobić ponad to, co można. Wygrzebuje jakieś pieniądze, żeby pochować córkę. Wie przecież, że nie może zostać. I tylko patrzy, patrzy, patrzy jak ją zabierają. Potem cofa się w głąb pustej sceny, parę kroków w jedną stronę, parę kroków w drugą. Jakiś ruch ręki ku niebu. Bezradny, zadziwiony, pogodzony. A więc wszyscy muszą, zginać. Żydowska, matka - przestała się buntować. Milczy Bóg i milczą ludzie. Zaprzęga się do wozu, zakłada popręgi, ciągnie go. Wie, że musi go ciągnąć i że już długo go ciągnąć nie będzie. Wóz jest prawie pusty, ale za ciężki na starą kobietę. Ale co można zrobić innego jak go ciągnąć.
Ida Kamińska odegrała wielką tragedię. Ale nie była to tragedia markietanki z czasów wojny trzydziestoletniej, która zaufała wojnie, która żyła z wojny i którą wojna oszukała. Była to tragedia odegrana na tekście Brechta, ale tragedia zupełnie inna i o wiele bardziej współczesna. Teatr na Królewskiej w ten poniedziałek był do połowy pusty. Salę zapełniał srebrny głos Kamińskiej, ale gubił się w niej i wsiąkał jak w piasek. Jest coś przejmującego, kiedy gra się do głuchej sali. Nikt prawie z widzów nie rozumiał po żydowsku. Gdzieś w kącie ktoś szeptem tłumaczył sąsiadowi, i może dlatego tragedia Mutter Courage odegrana przed tą setką osób w niezrozumiałym dla nich języku, jednocześnie dalekim i bliskim, obrastała zupełnie innymi treściami, była inną sztuką. Źle mówię, tragedia Matki Courage nie była odegrana na scenie, ona działa się na scenie. I nie tylko na scenie. Widzowie tworzą teatr tak samo jak aktorzy.
Spotykałem się z Idą Kamińską wiele razy w życiu. Widywałem przedstawienia teatru żydowskiego w różnych miastach: we Lwowie i w Łodzi, w Krakowie i Wrocławiu. Spotykałem się z tym teatrem w chwilach wielkich radości i wielkich smutków; u samego początku, kiedy wszystko po wojnie zaczynało się od nowa, i potem, kiedy teatr był bliski rozwiązania, i później na wielkich premierach. Teatr był zawsze pełny. Miał swoją publiczność, polską i żydowską, "starą i nową, hałaśliwą i dwujęzyczną, przywiązaną do swojego teatru. I dopiero w ten ostatni poniedziałek, w sali na Królewskiej, zobaczyłem nagle teatr bez jego widzów.
Zobaczyłem teatr, który został sam. W ciągu tych dwunastu lat wielu aktorów odeszło od Idy Kamińskiej. Na ich miejsce przychodzili nowi. Ta drobna stara kobieta o srebrnym jak dzwonki głosie, o piękności, której czas nie ściera, o niespożytej energii - znajdowała wszędzie i zawsze nowych aktorów, W transportach, które przychodziły i w małych miasteczkach, wśród rzemieślników, tkaczek i buchalterów. Zarażała swoją pasją i swoją czarodziejską sztuką; w ciągu paru tygodni uczyła dykcji, gestów, ruchów, tworzyła aktorów. Odchodzili jedni, na ich miejsce przy chodzili inni. Razem z Idą Kamińską dalej ciągnęli wóz. Aż stopniowo zaczęli wykruszać się widzowie. Jest ich coraz mniej: we Wrocławiu i Wałbrzychu, w Łodzi, Warszawie i Krakowie.
Mutter Courage dalej ciągnie wóz. Nie jest markietanką, która żyje z wojny. Od dawna już nie ma złudzeń. Mutter Courage w interpretacji Idy Kamińskiej nie jest nawet oszukana przez wojnę. Przyjmuje świat z całym jego okrucieństwem, ale dobrze wie, że nie pozostaje innego jak dalej ciągnąć wóz. Wbrew całej logice świata, wbrew nawet oczywistości. W tym przedstawieniu Mutter Courage bardziej jest conradowska niż brechtowska. I patrząc na Idę Kamińską, jak po raz ostatni zaprzęga się do wozu i ciągnie go pod górę, mamrocząc jakieś niezrozumiałe słowa, pomyślałem nagle o tym dziwnym zdaniu z Conradowskiego "Lorda Jima", złożonym ze słów w trzech językach: "iść za marzeniem, znowu iść za marzeniem, i tak ewig, usque ad finem".
Ida Kamińska jest jedną z największych współczesnych tragiczek. Ale tym razem nie potrzebowała uczyć się roli. Ona była i jest żydowską Matką Courage. Całuję pani ręce, pani Ido.