Artykuły

Zafałszowane spojrzenie

- Mój prawdziwy teatralny chrzest nastąpił, kiedy zagrałem główną rolę w "Wolności dla Barabasza" [w 1988 roku]. Kiedy ja byłem wciąż na scenie, a zmieniali się najbardziej doświadczeni aktorzy tego teatru; grali poszczególne sceny i przejmowali mnie jak pałeczkę w sztafecie, obtłukiwali ze wszystkich stron swoimi wymaganiami, uwagami, swoją złością, a rzadziej swoją tolerancją i cierpliwością - wspomina MIROSŁAW BAKA, aktor Teatru Wybrzeże w Gdańsku.

Od 25 lat spełniony aktor Teatru Wybrzeże. Od 26 lat szczęśliwy mąż Joanny Kreft-Baki. Człowiek jednej wady i tysiąca twarzy. Równie dobry w filmach Władysława Pasikowskiego, jak w spektaklach na podstawie dzieł Shakespeare'a

Z MIROSŁAWEM BAKĄ rozmawia Kamila Łapicka:

Spotykamy się po próbie spektaklu "Jak na wulkanie", więc muszę zapytać: co dyżurny czarny charakter polskiego kina robi w Teatrze Komedia?

- Realizuje się w inny sposób niż jako policjant czy morderca. Ja po prostu staram się w tym zawodzie robić najróżniejsze rzeczy z nim związane. I bardzo lubię rozśmieszać ludzi, wbrew pozorom. Po tej mrocznej filmografii czy trudniejszych rolach lubię się zanurzyć w takim materiale, który daje widzom odprężenie i radość. Zaczynałem jako straszny ponurak i kiedy po raz pierwszy Barbara Sass zdecydowała się powierzyć mi stricte komediową rolę w Teatrze Wybrzeże, wszyscy się pukali w czoło: jak ten ponury facet może rozśmieszyć ludzi? Ona jednak we mnie zainwestowała i zawsze będę jej wdzięczny. To było "Sie kochamy" Murraya Schisgala. Później był "Tutam" Schaeffera, a potem już reżyserzy patrzyli na mnie w coraz szerszym spektrum, czyli nie tylko morderca albo zagubiony młodzieniec ze stanu wojennego etc. Myślę, że tak powinno być w tym zawodzie.

Jednak mało brakowało, a nie wykonywałby go pan wcale. Wrócimy do czasu, kiedy studiował pan w warszawskiej PWST.

- Studiował - to za dużo powiedziane. Zostałem przyjęty i na tym się właściwie skończyło. Czasami, kiedy o tym opowiadałem, starałem się to definiować, mówiąc np., że zostałem wyrzucony za brak talentu, ale w pewnej chwili stało się zupełnie nieważne, za co mnie wyrzucono. Efekt jest ważny, bo gdybym wtedy nie dostał tego zimnego prysznica, gdyby mną wówczas nie potrząśnięto w ten drastyczny - ale jedyny skuteczny - sposób, to przebimbałbym się tak przez tę szkołę aktorską, jak wielu kolegów z mojego roku, których nikt dzisiaj nie zna. To była dla mnie taka przyspieszona lekcja dojrzewania.

I co pan zrobił?

- Rachunek sumienia.

Jaki był bilans?

- Marny.

Ale podjął pan kolejne wyzwanie.

- Nie do końca. Tak dalece straciłem wiarę w to, iż wybrałem właściwą drogę, że postawiłem sobie ultimatum - pojadę jeszcze raz na egzaminy do szkoły, do Wrocławia, i jeśli mnie tam odrzucą, to zajmę się historią, dziennikarstwem albo czymś zupełnie innym.

A co projektowali dla pana rodzice?

- Wyższą Szkołę Morską.

Był pan przychylny tym planom?

- Byłem przychylny do pewnego momentu, dopóki się nie zorientowałem, że bycie marynarzem to dziś fizyka i matematyka. W każdym razie bycie oficerem nawigatorem, bo ja nie chciałem być zwykłym marynarzem. Tak naprawdę w chwili, kiedy podejmowałem tę decyzję, ojca już przy nas nie było, natomiast moja mama była osobą bardzo liberalną i nie żałowała, że zostawiła mi wolną rękę. I to drugie podejście, tę drugą życiową szansę potraktowałem już zupełnie inaczej.

Wybór Wrocławia zaważył na różnych dziedzinach pana życia.

- Tak, najbardziej na osobistej.

Na egzaminach poznał pan żonę. Joanna Kreft-Baka występuje dziś z panem w Teatrze Wybrzeże. Czy podczas prób udzielają sobie państwo życzliwych rad?

- Znacznie łatwiej jest wtedy, kiedy gramy w różnych spektaklach, chociaż wówczas oglądamy się dopiero na premierze. Ale takie uwagi są bardzo cenne - wszyscy wiemy, że rolę można troszkę podreperować w trakcie grania, nawet po premierze. I często tak bywa, że idę na spektakl, w którym gra Joanna, i robię jej wykład z moich odczuć. Mówię, co rozumiem, a czego nie. I odwrotnie. Liczymy się ze swoim zdaniem, a ponieważ mamy jedną profesję, w taki fajny sposób możemy sobie pomagać.

W jednym z wywiadów żona wspomniała, że jest pan apodyktyczny.

- ?

?

- No jestem. Właśnie, często dziennikarze pytają mnie, dlaczego nie uczę młodych ludzi.

Dlaczego nie uczy pan młodych ludzi?

- Bo jestem bardzo apodyktyczny. Nie mam w sobie pedagogicznej cierpliwości. Kiedy pracuję z młodymi aktorami, muszę się dyscyplinować, ponieważ ja dużą szkołę filmową przeszedłem w życiu i tam nie ma czegoś takiego: chwileczkę, daj mi czas, ja muszę do tego dojść, muszę to przeanalizować... Wiele rzeczy można analizować, ale są pewne oczywistości, które trzeba zagrać od razu, a potem się zastanawiać, pogłębiać itd.

Czyli kiedy taka świeżynka tuż po studiach przychodzi do Teatru Wybrzeże, nie pochyla się pan nad nią z ojcowską troską?

- Prawdopodobnie pochylam się w takim stopniu, w jakim koledzy się kiedyś pochylali nade mną.

Czyli?

- Niespecjalnie.

Słyszałam, że Dorota Kolak jednak się nad panem pochyliła.

- Po prostu jako nieznacznie (!) starsza koleżanka była pomocna przy tym wprowadzaniu w teatr. Mój prawdziwy teatralny chrzest nastąpił, kiedy zagrałem główną rolę w "Wolności dla Barabasza". Kiedy ja byłem wciąż na scenie, a zmieniali się najbardziej doświadczeni aktorzy tego teatru; grali poszczególne sceny i przejmowali mnie jak pałeczkę w sztafecie, obtłukiwali ze wszystkich stron swoimi wymaganiami, uwagami, swoją złością, a rzadziej swoją tolerancją i cierpliwością. Od razu zostałem wrzucony na głęboką wodę, tak jak kiedyś przez ojca do stawu, żebym się nauczył pływać. Zresztą kiedy przyszedłem na plan w pierwszym dniu zdjęciowym "Krótkiego filmu o zabijaniu", to operator Sławek Idziak mnie poprosił: "A tu przyfałszujesz mi spojrzenie". Na co ja odpowiedziałem: "Proszę pana, ja nie wiem, co to znaczy przyfałszować spojrzenie". I on mnie po prostu opie...lił. Powiedział: "Ty tu grasz główną rolę, ja nie mam czasu dawać ci teraz podstawowych nauk aktorstwa filmowego". On to zrobił pedagogicznie, z pełną świadomością, wiedząc, że jestem ambitny i że marchewka to nie jest najlepszy sposób, tylko ten kij w pierwszym dniu, żeby mnie zdyscyplinować i postawić do pionu.

Marchewkę dostał pan, jadąc z Krzysztofem Kieślowskim do Cannes.

- To było później! Bardzo się zadygresjowałem.

Mówiliśmy o występowaniu wspólnie z żoną.

- Ona powiedziała, że ja jestem apodyktyczny. Bo jestem. Jak kogoś mam w nosie, to mu nie stawiam wymagań. Trudno, gra tak, jak gra, ja się w to wpasuję albo niech on się martwi. Ale jeżeli ktoś jest młody, wrażliwy, ambitny, to staram się z tym człowiekiem zaprzyjaźnić. Na scenie i poza sceną, żeby niwelować ten dystans, który oni biedacy niezamierzenie swoim skrępowaniem wobec mnie budują, tak jak ja go budowałem, stykając się po raz pierwszy w Teatrze Wybrzeże z wielkimi, dojrzałymi aktorami: Haliną Winiarską, Joanną Bogacką, Henrykiem Bista... I jeśli uda mi się to zniwelować, jest fajna współpraca, iskrzenie. Wie pani, ile kłopotu było z Kasią Dałek, która gra w "Czarownicach z Salem"?

Widziałam ten spektakl na Warszawskich Spotkaniach Teatralnych i przyznam, że trudno w to uwierzyć. Są państwo na scenie bardzo silnymi partnerami, byłymi kochankami na dodatek.

- Nie widać tego, ale ile to kosztowało mojego przedzierania się przez jej z wrażliwości wynikające onieśmielenie. Przychodzę na pierwszą próbę, a ta miła dziewczyna wstaje grzecznie i nie wie, jak się do mnie zwrócić. Chociaż od razu zaproponowałem, żebyśmy przeszli na "ty", bo przecież pracujemy razem. Więc ona starała się zwracać do mnie w formie bezosobowej, a gdy coś zrobiła, patrzyła, jak reaguję. Pomyślałem, że nic nie ugramy, jeśli ona będzie tak na mnie reagować.

Po tej opowieści z pierwszych prób na scenie nie został nawet ślad.

- To dobrze. Jest w tym trochę mojej zasługi, chociaż reżysera oczywiście też.

Ten reżyser to Adam Nalepa, a rola Johna Proctora - jedynego, którego nie ogarnęło szaleństwo w Salem - zbiegła się z pana jubileuszem 25-lecia na scenie Teatru Wybrzeże. Czy to przypadek?

- Właściwie nie mam roli jubileuszowej, ale ponieważ ta jest ostatnią ważną, niech ona będzie jubileuszowa. Dobrze, bo mówią, że udana rola.

Zgadzam się. Czy ma pan w planach kolejne?

- W maju, także z Adamem Nalepą, zaczynam próby do "Marii Stuart". Będę grał w trójkącie z Dorotą Kolak i Kasią Figurą.

To może ja przywołam kolejny cytat z pańskiej żony, która powiedziała, że wciąż może liczyć na kolacje i kwiaty. Jest pan romantykiem?

- Zawsze byłem romantykiem. Pewnie dlatego Joaśka się zdecydowała być ze mną, że dostrzegła pokłady romantyzmu pod tym morderczym wyglądem. Staram się, choć trudno w takim codziennym życiu przebić się z odrobiną poezji. Joaśka jest osobą mocno stojącą na ziemi, matką dwóch synów, teściową, córką. Jest niesłychanie odpowiedzialna i bardzo zaradna życiowo. Przy całym moim roztrzepaniu, roztargnieniu, niedopilnowaniu tysiąca spraw, ona jest takim moim dobrym duchem, który czasami traci cierpliwość. I chociaż mamy wspaniały dom, który kochamy, romantyzm najcudowniej się sprawdza podczas naszych wyjazdów. Kiedy Joaśka zostaje oderwana na jakiś czas od domu i od dzieci, kiedy jedynie przez Skype'a albo telefonicznie może się łączyć z problemami przyziemnymi, a mnie udaje się ją zabrać w przestrzeń jakiegoś innego kraju, innej kultury. Wtedy nasze relacje wracają do tych czasów, kiedy nie było jeszcze domu, rodziny, obowiązków, pracy i rachunków. Niczego nie było. Byliśmy tylko my. I gdy sobie teraz pomyślę, że za półtora miesiąca będę z nią podróżował po Andaluzji, to wiem, że tam będzie super. Na pewno któregoś dnia pokłócimy się o coś zupełnie nieważnego, ale potem będziemy się godzić, ja będę bardzo cierpliwy, ona będzie wyrozumiała i będzie bardzo fajnie. Zawsze bardzo się sprawdzały te nasze wyjazdy. Natomiast te kolacje, kwiaty... Jest już taką naszą świecką tradycją, że kwiaty Joaśka dostaje ode mnie bez okazji, bo te okazjonalne są tak oczywiste, że zbyt banalne. Natomiast te dane znienacka i bez żadnej okazji są milsze.

Powoli dochodzę do wniosku, że to, iż jest pan apodyktyczny, nie ma żadnego znaczenia.

- Przecież ja cały czas kłamię!

Na zdjęciu: Mirosław Baka i Małgorzata Brajner w "Czarownicach z Salem", Teatr Wybrzeże

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji