Artykuły

Czerepy Rubaszne

Teatr obywatelski Mikołaja Grabowskiego

MASYWNY, poczerniały, drewniany krzyż w głębi sceny. Rusza spod niego procesja rozmodlona quasi-liturgicznym zaśpiewem, w którym na początku słychać dwa tylko słowa: "katcicka, rzymska". Mikołaj Grabowski, przewodnik, w garniturze bez krawata, z kołatką w ręku. Patriarchalny Jerzy Goliński z - kosturem, w lichej marynareczce i imponująco szpanerskich butach z jakiejś wymyślnej skóry. Urszula Popiel w sukience typu "przecena tu PDT" z opadającym niemal do łokcia ramiączkiem halki. Anna Tomaszewska w chustce i grubych pończochach. Iwona Bielska w obcisłym, granatowym kostiumiku i bardzo godnych, srebrnych okularach. Jan Frycz w krótkich spodenkach i serdaczku, z naszytymi odznakami niezliczonych rajdów turystycznych. Kroczący na końcu Andrzej Grabowski w galowym mundurze strażackim co jakiś czas przekłada feretron do lewej ręki, a prawą wznosi do góry z cudną, dziecinnie-bezmyślną, porozumiewawczą miną rozczapierzając palce w kształcie litery "v".

Ten obrazek skłonił kilka osób oglądających spektakl podczas opolskiego festiwalu "Klasyka polska" do wyjścia z sali po ledwie paru minutach Mówiono mi, że takie reakcje zdarzały się podczas innych prezentacji tej bardzo swoistej wersji "Opisu obyczajów" księdza Jędrzeja Kitowicza.

Mikołaj Grabowski jednym reżyserskim pociągnięciem skasował w swej inscenizacji dwieście kilkadziesiąt lat dzielących nas od czasów autora. Odrzucił wszelki sztafaż historyczny: styl epoki, maniery, modę, wszystko co było przejściowym ornamentem, ubarwieniem. Skupił się na czymś, co łatwo nie przemija i co konstytuuje obyczaje w sposób istotniejszy, niż efemeryczne upodobania: na modelu rozmaitych zachowań społecznych i na leżącej u ich podstaw mentalności. Te właśnie modele, tę mentalność - demonstrowaną w najróżniejszych obyczajowych sferach: w dewocji, w szkolnych partykularyzmach, w obżarstwie, opilstwie, w gracta i zabawach towarzyskich - po żonglersku przerzucił o ćwierć tysiąclecia, zmieniając po drodze - bagatela - obserwowane środowisko: zdeklasował swych bohaterów, mocno ich także spauperyzował. Ale trafił bezbłędnie! Dokazał, że pewien typ snobizmów i pewien typ kompleksów, ciasnota prowincjonalnych horyzontów i umysłowa parafiańszczyzna, rubaszna swojskość gruboskórna, agresywna, groźna w swym samozachwycie - to przywary, których nie neutralizuje dystans ani historyczny, ani "klasowy". Sam fakt, że można odpowiednim ich ukazaniem nie tylko rozbawiać, ale także obrażać, stanowi najlepszy dowód, jak wkorzeniły się w codzienność, jak bliskie są naszej smętnej normie.

Przy czym krakowskie przedstawienie pozostało wolne od tonu moralizującej, dydaktycznej satyry, w jakim lubowało się Oświecenie, o tyleż bardziej pruderyjne od relacji księdza Jędrzeja. Na estradzie Teatru Stu, pozbawionej dekoracji, rekwizytów właściwie też, toczy się przede wszystkim aktorska zabawa, szalona i żywiołowa. Wielokonwencyjna; to notabene kunszt sam w sobie godny podziwu - jak Grabowski lepi przedstawienie z materii w tym stopniu antydramatycznej, co książka Kitowicza. Niektóre sekwencje mają charakter groteskowo-absurdalny, jakby pożyczony z teatru Bogusława Schaeffera, z takim powodzeniem przez braci Grabowskich uprawianego: słowo kłóci się ze scenicznym działaniem, jest przedmiotem czysto formalnych gagów. Z kolei sceny obżarstwa czy pijatyki to okazja do niezliczonych etiud aktorskich, jakby wykonawcy pragnęli wygrać wszystkie możliwe wariacje na zadane tematy.

Do tańców na scenie wciągana jest widownia. W bardzo efektownej sekwencji dyngusa widzowie też otrzymują kilka nielichych chlapnięć. I bawią się świetnie, spontanicznie - nie pamiętając o inscenizatorskich ostrzeżeniach. Nie zważając, że stary, drewniany krzyż wciąż tkwi w głębi sceny - jak wyrzut sumienia, jak wyrazisty znak niestosowności, miałkości tych rubasznych harców. Pod koniec przedstawienia, w apogeum zabawowego szaleństwa, pod tym krzyżem stanie Mikołaj Grabowski z wąską, czerwoną strużką spływającą mu na górną wargę. Z rozkwaszonym nosem - żałosnym ukoronowaniem gier i zabaw ludu polskiego. Tak zamknie się to przedstawienie, otwarte poczciwą procesją, i wszyscy, którzy nie zdążyli obrazić się na samym wstępie, znów będą mieli okazję do przełknięcia paru pigułek wstydu.

Jedną z najistotniejszych nitek w dorobku twórczym - tak różnorodnym - Mikołaja Grabowskiego, jest ten, nazwijmy go tak, teatr obywatelski odważnie czepiający się oswojonych wad, burzący samozadowolenie. Oskarżycielska pasja reżysera wyprowadzała go, bywało, na manowce - wtedy, gdy portretowanym ludziom odbierał rudymenty godności i podstawowe motywacje, gdy czynił z nich - w imię piętnowania ich wad - kukły i idiotów. Rezultaty były najczęściej odwrotne od zamierzonych: tak karykaturalnych sylwetek nikt na widowni nie zamierzał traktować serio: z oskarżenia robił się łatwy kabarecik. Tu dzieje się inaczej. Także dlatego, że bohaterowie tego "Opisu obyczajów", te małomiasteczkowe figury, klinicznie nieświadome własnej groteskowości, portretowane są nie bez pewnego ciepła, nie bez pewnej - przy całej żałośliwości wizerunku - jednak sympatii. I w tej ciepłej aurze - wstyd robi się z miejsca dziej dojmujący.

PORA OGŁOSIĆ cały program moich prywatnych Warszawskich Spotkań Teatralnych, których inaugurację opisałem tu już dawno temu (po inauguracji była długa pauza, bowiem redakcja, bynajmniej nie ujęta zaszczytem organizowania na łamach, tanim kosztem, teatralnego, festiwalu, wolała przez miesiąc spychać tę rubrykę z kolumny). Na moich Spotkaniach powinny pojawić się ponad wszelką wątpliwość:

Teatr Im. Jaracza z Łodzi z "Wyzwoleniem" Stanisława Wyspiańskiego w reżyserii Macieja Prusa;

Teatr Nowy z Poznania z "Damami i huzarami" Aleksandra Fredry w reżyserii Janusza Nyczaka;

Teatr Sta z Krakowa z "Opisem obyczajów" Jędrzeja Kitowicza w reżyserii Mikołaja Grabowskieso.

Teatr Polski z Wrocławia z "Garderobianym" Ronalda Harwooda w reżyserii Macieja Wojtyszki.

Co o tych czterech przedsięwzięciach scenicznych można powiedzieć łącznie? Że są to prace poważne. Że nie ma w nich publicystyki, agitki i kabaretu. I nie ma także taniego wdzięczenia się. Że są wielowymiarowe i na różnych poziomach, można odczytywać ich znaczenia. Że są świetnie grane. Że próbują łączyć istotne treści z widowiskową atrakcyjnością (także najbardziej ascetyczne z nich "Wyzwolenie" jest zwarte, krótkie, skoncentrowane emocjonalnie). Że wreszcie przygotowali je, reżyserzy średniego (już) pokolenia, którzy powoli lecz widocznie przejmują władzę w teatralnym światku. Oby czynili to dalej na takim poziomie i z takim powodzeniem.

Moje Warszawskie Spotkania Teatralne wymagałyby jeszcze rozszerzenia. Może o dwuwieczorowych "Braci Karamazow" ze Starego Teatru z Krakowa w reżyserii Krystiana Lupy (nie zdążyłem zobaczyć). A może o "Trojlusa i Kresydę" Szekspira z Teatru Wybrzeże w Gdańsku w reżyserii Krzysztofa Babickiego, spektakl nierówny i niedoskonały, ale ciekawy. Warto by doprosić jeszcze zespół spoza "etatowych" bywalców warszawskiego festiwalu. Może Lublin ze swoim "Lwowem"; pisałem o tym przedstawieniu w "Polityce". A może na przykład "Karmaniolę" z Teatru im. Kochanowskiego z Opola (reż. Marek Sikora), pastiszową operę Moniuszki z librettem Joanny Kulmowej, bardzo zgrabnie wykonaną i okrutnie kontrrewolucyjną.

Naprawdę, jakkolwiek to niewiarygodnie brzmi, można by złożyć dziś festiwal, dzięki któremu warszawiacy, nie rozpieszczani raczej przez własne sceny, mogliby sobie znowu przypomnieć atmosferę teatralnego święta. I szkoda, że nie da się tych Spotkań błyskawicznie zmontować, że będzie trzeba czekać do końca roku modląc się, by starczyło pieniędzy i by te najlepsze spektakle nie zeszły z afisza, a zespoły nie rozpadły się. Nie ma jednak innego wyjścia; póki co, warszawscy miłośnicy teatru są skazani na moje słowo honoru.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji