Między nami historiozofami
Teatry nieczynne, nie ma na co patrzeć, więc poczytajmy trochę. "Dialog" (nr 7) opublikował sztukę Jerzego Broszkiewicza pt. "Imiona władzy". Pomedytujmy nad nią.
Autor był w dotychczasowej swej twórczości dość daleki od tematu politycznego. W swej prozie okazywał się jako dość typowy spadkobierca psychologizmu i moralizmu dwudziestolecia - odziedziczył stamtąd i dobre i złe. Dobre - to cienkość, wrażliwość na paradoks psychologiczny, zmysł makabry i groteski. Złe - to skłonność do frazesu psychologicznego. Pisząc te słowa mam na myśli przede wszystkim "Oczekiwanie", pomijam wszystko, co później Broszkiewicz pisał jako wypracowanie na nagrodę.
W dniach października Broszkiewicz zajął się publicystyką. Dla tej publicystyki był również bardzo typowy - i w dobrym i w złym. W dobrym - tzn. był jak ona spokojny, jak ona szlachetny, jak ona trzeźwy. W złym - tzn. był jak ona naiwny. O ile naiwny? Zaraz pokażę. Po co kreślę w ogóle genealogię Broszkiewicza, dzisiejszego autora polityczno-historiozoficznej "popaździernikowej" sztuki? Ponieważ i ta sztuka jest typowa, i ta genealogia. Znów w dobrym i złym. W dobrym, że te cienkości i obsesyjności psychologicznego mikrokosmosu porzuca na rzecz wielkich tematów i wielkich uogólnień. I że się do tematu politycznego wnosi doświadczenie psychologisty, ów paradoks, ową znajomość piekła ludzkiego. Że się wnosi doświadczenie publicysty - pasję, zmysł aktualności, ostrość, konkretność realiów. Ale źle za to, kiedy się wnosi ów psychologiczny frazes, który ciąży nad całą generacją prozaików, wzrastającą pod urokiem dwudziestolecia, a raczej jego lat ostatnich, upamiętnionych "Ładem serca", "Adamem Grywałdem", "Niekochaną", "Zazdrością i medycyną". Frazes psychologiczny, pozorne głębie, nie troszczące się o czystość języka. "Ja jeden zrozumiałem, że dzień wczorajszy był ostatnim dniem, który nie musiał stać się dniem zbyt późnym". "Gdziekolwiek na ziemi jest miejsce na wojnę, tam w ludziach nie ma miejsca na nic innego, jak na nienawiść silniejszą od każdego cierpienia." "Zostawiłeś mi życie - a sam żyjesz. Jest to sprzeczność sama w sobie..." Cytuję te zdania ze sztuki Broszkiewicza nie dlatego, że nie mają sensu. Mają jakiś sens. Nie wszystkie są w kolizji z gramatyką. Wszystkie są nadęte. I to nie dlatego, że to mówi jeden konsul rzymski do drugiego konsula, albo książę pretendent do króla hiszpańskiego, bo tak samo rozmawiają potem więźniowie w alegorycznej scenie końcowej. Nie dlatego też nadęty jest język bohaterów nowej powieści Andrzejewskiego, że jest tam mowa o inkwizycji hiszpańskiej, bo w "Złotym lisie", który się rozgrywał na Mariensztacie, ten język jest również nadęty, i w "Ładzie serca" także, choć to na Polesiu. A jakim językiem mówią bohaterowie powieści Brandysa. A Adolfa Rudnickiego - pod tym względem naprawdę Sandauer ma rację.
To dziedzictwo psychologizmu - bo psychologizm komplementuje człowieka, czyni go głębszym, bardziej zawiłym, piękniejszym niż jest on w istocie. W powieści psychologicznej nie można powiedzieć do kobiety "Maryśka" albo "Hanka", tylko "Mario", "Anno".
A co to jest językowe dziedzictwo psychologizmu - to dopiero w całej okazałości widać w filmie i w teatrze. To Rudnicki, Andrzejewski, Brandys, Breza są odpowiedzialni za dialogi w filmach polskich. Co się zaś teatru tyczy... Idźcie na sztuki Zawieyskiego. Tam frazes psychologiczny "poproustowski" spotyka się z Żeromskim, a nad tym wszystkim jeszcze Mauriac, i konfesjonał, i ks. Wujek - Boże drogi...
Frazes psychologiczny odżył w literaturze "antystalinowskiej". Jest w "Ciemnościach" Andrzejewskiego, jest w "Matce królów" Brandysa, jest u Brauna, u Ścibora, jest wszędzie, gdzie się w imię człowieka, w imię jego indywidualnych racji, w imię jego praw, w imię jego cierpienia, w imię jego samotności, w imię jego słabości, w imię jego intencji i zamierzeń występuje przeciwko władzy, która jest ślepa, bezduszna, banalna, przeciwko logice politycznej, która nie zna okoliczności łagodzących, odchyleń, błędów przeciwko historii, która jak taran miażdży wszystkie te ludzkie kruchostki... "Człowieku, człowieku, trzeba mieć odrobinę litości" - to motto z Dostojewskiego widnieje na "Ciemności w południe" Artura Koestlera.
Psychologiści i moraliści, obrażeni na historię i władzę, niosą litość człowiekowi. Ale popełnili jeden błąd: nie zmienili swego zdania o człowieku, widzą go dziś takim, jakim widzieli go wtedy, gdy Freud był ostatnim słowem psychologii. Nie żartuję z tym Freudem: Tadeusz Konwicki zastosował w powieści pt. "W oblężonym mieście" spowiedź psychoanalityczną jako chwyt konstrukcyjny, a osobliwym zastosowaniem freudyzmu do reformy socjalizmu jest - ciekawa zresztą - powieść Pytlakowskiego "Rozprawa się zaczyna", gdzie argumentem w obronie człowieka przed bezdusznym postępowaniem odnośnych komórek społecznych jest jego podświadomość.
Do dyskusji z władzą nie może stanąć frazes psychologiczny. "Władza" da sobie bez trudu radę z tym frazesem, tak jak konsul Kwintus w sztuce Broszkiewicza:
"A co ty chcesz ofiarować Republice? Republice dzielonej na ludzi, na "każdego człowieka" z osobna? Frazes i kpinę. Kwiatki we włosach dziewcząt. Biblioteki dla swoich poetów i filozofów, rozgadane tysiącem sprzecznych racji, jak jarmark starych przekupek. Piersi i brzuchy młodych kobiet, tańce aktorów, wesołe piosenki w każdym garnizonie."
Niestety adwersarz Kwintusa jest trupem. Wprawdzie mówi, a nawet rusza się, ale jest trupem. (Nawiasem: nie wystarczy powiedzieć w didaskaliach, że to co mówi Klaudiusz jest tylko przypomnieniem Kwintusa - dla teatralnego widza to będzie po prostu trup gadał i wykonywał gesty).
Klaudiusz nie może więc powiedzieć Kwintusowi, czym jest ta jego Republika. Ale podejrzewam, że Kwintus ma rację i podzielam jego zdanie: Klaudiusz nie nadaje się do rządów.
I tu sprawa druga. To bardzo pięknie, kiedy fabuła powieści i scena teatru służą do wielkiej rozgrywki politycznej, kiedy publicystyka użycza literaturze gniewu i siły, ale to źle, kiedy wciska literaturze swoje ubogie narzędzia. To nic nie szkodzi, kiedy publicysta jest naiwny, ale literatura...
Kiedy nasza publicystyka posługiwała się argumentem moralnym w walce politycznej, spełniała podstawowe prawo walki, które brzmi: bij tym, co boli. Ale kiedy pisarz o ambicjach historiozoficznych ukazuje dzieje ludzkości jako walkę dwóch postaw moralnych - szlachetnej i cynicznej, walkę dwóch koncepcji człowieka - psychologiczno-biologicznej i totalnej, walkę Dobra ze Złem, Klaudiusza z Kwintusem, Filipa z Juanem, Arymana z Ormuzdem... Mnie się zdaje, że pisarz naszego wieku, świadek wielkich dramatów władzy, powinien o mechanizmie władzy więcej wiedzieć. Zresztą Broszkiewicz wie dużo. Naprawdę: pomysł oskarżenia Klaudiusza o zdradę, aby zniszczyć jego legendę, jest wprawdzie nieoryginalny, bo przypomina rozmowę Gletkina z Rubaszowem z "Ciemności w południe", ale dobry. A pomysł z księciem Filipem, powtarzającym słowa i gesty zmarłego króla, jest już bardzo dobry i - zdaje się - oryginalny. A sceny ze strażnikiem z ostatniego aktu - świetne. W scenach więziennych widać już zresztą szkołę nowszej psychologii postaci scenicznej - szkołę Becketta.
Najgorzej z ambicjami historiozoficznymi. Broszkiewicz konstruuje porządek dziejów w mistyczną trójcę: kat, ofiara i sędzia. Kat: Kwintus, Filip, i tak dalej, aż do dzisiaj. Ofiara: Klaudiusz, Juan, i tak dalej, aż do dzisiaj. Sędzia: prosty człowiek, dobry łotr, który wśród polityków siedzi za kradzież, lud, który ze śpiewem rozbija więzienia.
Pięknie. Pamiętam, że w gimnazjum dostałem raz zadanie pt. "Trójca kapłan - ofiara - Rycerz w twórczości Słowackiego". Myślicie, że nie napisałem? Napisałem. Każdy napisał. Mistyka jest najłatwiejsza do upowszechnienia.
P.S. Byłbym zapomniał dodać, że sztuka Broszkiewicza jest naprawdę ciekawa i że bardzo chciałbym ją zobaczyć na scenie. W felietonie zawsze się trochę plączą proporcje i hierarchie.