Artykuły

Pożegnanie Cepeliady

"Madame Butterfly" Giacomo Pucciniego ma w repertuarze każ­dy szanujący się teatr operowy. To klasyka, a kolejne spektakle z reguły nie bardzo się między sobą różnią. Na scenie zazwyczaj królu­je papierowy domek to­nący w powodzi równie papierowych - bo to ta­kie japońskie - kwia­tów, najczęściej różo­wych. Czyli Cepeliada w wersji: jak Europa wyobraża sobie Japo­nię. W założeniu pu­bliczność powinna roz­płakać się po raz pierwszy przy pojawie­niu się na scenie dziec­ka, potem przy scenie pożegnania z nim. Tylko jakoś dziw­nie nie płacze już od jakiegoś czasu. Polska premiera "Madame Butterfy" odbyła się wcześnie, bo już w cztery lata po pokazaniu przez Pucciniego ostatecznej wersji opery - 28 maja 1904 r. w Brescii z polską śpiewacz­ką ukraińskiego pochodzenia, Salo­meą Kruszelnicką jako Butterfly. Dzieło wystawione w Teatrze Wiel­kim z Gemmą Bellincioni w roli tytu­łowej spodobało się warszawskiej publiczności i krytyce. Recenzje nie były entuzjastyczne, ale operę uzna­no za ciekawą i oryginalną. Kryty­kom spodobała się japońska styliza­cja muzyki. Druga inscenizacja to już lata powojenne: 1946 r. na Sce­nie Muzyczno-Operowej. Ostatnia premiera opery w Teatrze Wielkim odbyła się w lipcu 1968 r. Partię tytułową śpiewała Hanna Rumowska, a reżyserowała sama Danu­ta Baduszkowa.

Żadna z tych inscenizacji nie złama­ła stereotypu. Nie jest to zarzut - wtedy pseudojapońska konwencja jeszcze nie raziła. Pewne jest jedno: dzisiaj byłaby trudna do zniesienia. Na sobotnią premierę oczekiwano więc z niecierpliwością i z domiesz­ką sceptycyzmu. Zapowiedzi z Te­atru Wielkiego Opery Narodowej głosiły: to będzie zupełnie inna "Butterfly". Temperaturę podnosiło nazwisko reżysera. Mariusz Treliń­ski jest bowiem ciągle kojarzony z "Pożegnaniem jesieni" według Witkacego, filmem pięknym a kon­trowersyjnym. Oczekiwano więc jakiejś rozbuchanej for­my z gatunku zwanego słowem-wytrychem: postmodernizm. Zaproponowana przez Trelińskiego insceniza­cja okazała się wspa­niałą grą z formami, rzeczywiście odmienną od wszystkiego, z czym "Madame Butterfly" się kojarzy. Urzekająca wyrafinowaną prosto­tą, podejście miejscami filmowe i w końcu - przemiana opowieści o porzuconej, jakich wiele, w wielki dramat. Siła tego spektaklu tkwi w tym, że nikt tu nie chce tanio widza wzruszać. Treliński buduje wizje jak najbardziej japońską, a jednocześnie ponadlokalną. Rzecz dzieje się w Japo­nii a la Miyake czy Kenzo, których projekty też cechuje wyrafinowanie i szaleństwo, ale jakże funkcjonalne. W tym spektaklu nie ma niczego, co byłoby zbędną grą, działaniem na efekt. A efekt jest oszałamiający. Plastyczne piękno (scenografia Bo­risa Kudliczki, kostiumy Magdaleny Tesławskiej i Pawła Grabarczyka) osiągnięte grą światła. Obraz miejscami przypomina japoński te­atr no, miejscami kadry z "The Pillow Book" Petera Greenawaya, chwilami nawet pokazy mody (z re­welacyjnym ruchem scenicznym w ustawieniu Emila Wesołowskie­go). Nade wszystko jest jednak sce­nerią dramatu, i te odniesienia nie są czystą grą.

Muzycznie spektaklem kierował meksykański dyrygent Enrique Diemecke. Jego prowadzenie orkiestry to także popis współdziałania. I bohaterka spektaklu - Izabella Kłosińska, czyli Cio-Cio-San. To wielka rola, wokalnie i aktorsko. Sama postać należy do najlepiej na­pisanych w literaturze operowej, i to zarówno w warstwie muzycz­nej, jak libretcie. W drugim planie na wyróżnienie zasługują: Katarzy­na Suska (Suzuki), Zbigniew Macias (konsul) i Jacek Parol (Goro). O Pinkertonie Krzysztofa Bednarka nie piszę zgodnie z zasadą, że o nie­obecnych się nie mówi, a Pinkerton jest, a jakby go nie było.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji